Reklama-EduAu

Artykuły Archiwalne

No i dotarłam do AUSTRALII !

Autor: Ania Stan 20 czerwca 2009

Przylot do Sydney

16 czerwca 2009r.

Zajęło mi to 2 dni mieszkania w samolotach i na lotniskach, no i niezapomniane kilka godzin włóczenia się po Frankfurcie nad Menem z plecakiem i niemal 4 kilogramowym laptopem na ramieniu. Ale jestem w Sydney! Sidni 🙂

Cała podróż zaczęła się właściwie dużo wcześniej. Do Australii, jak do wielu innych miejsc bajecznie opisanych i sfotografowanych przez innych podróżników, chciałam dotrzeć, od kiedy pamiętam. Prawdziwy plan zarysował się ok.2 lata temu. No, może raczej był to szkic wtedy jeszcze … W każdym razie wyglądał prosto. Szukam szkoły w Australii, znajduję, załatwiam wizę studencką, która umożliwia mi podjęcie pracy na miejscu, dzięki czemu mogę w Australii zostać dłużej, dzięki czemu (i, co za tym idzie, dzięki na miejscu zarobionym pieniądzom) mogę zwiedzić więcej. Zresztą nie tylko w samej Australii. Przecież cała Oceania jest tuż tuż. To oznacza dla mnie wyprawy na wyspy Nowej Zelandii, do Papui Nowej Gwinei, na Fidżi, czy Vanuatu.

Prosty plan, prawda? I tak, i nie. Moja natura włóczykija, mimo, że napędzana dodatkowo ciekawością świata, przegrywała jednak ciągle z przywiązaniem wszelkiej maści … Do pracy, miejsc, życia, które lubię, ludzi, których lubię, ludzi, których kocham. I tu tzw. los otworzył włóczykijowi furtkę – na fali zwolnień tłumaczonych kryzysem zostałam zwolniona z pracy. Fakt, że byłam już wtedy na zmiany przygotowana. Kilka miesięcy wcześniej zorientowałam się, że praca w reklamie nie jest już tym, co chcę w życiu robić (od studiów pracowałam w agencji reklamowej) i zaczęłam organizować sobie życie w innym kierunku. Ale to już inna historia… Wracając do wyjazdu na antypody, rozpoczęłam poszukiwania szkoły i kursu. Tu z pomocą przyszedł Stan Guziński z www.EduAu.pl (z Adelajdy), do którego kontakt wskazał mi z kolei Darek – kolega z byłej już pracy (na świecie są ludzie i warto o tym pamiętać).

Stan znalazł dla mnie wymarzony (bo sportowy, i w słonecznym stanie Australii – Queensland, college. Wykupiłam roczny kurs brazilian jiu-jitsu (bjj), załatwiłam wizę studencką, kupiłam bilet, skontaktowałam się z poznaną „w przelocie” (dosłownie) we Wrocławiu Elą z Sydney, u której miałam zamieszkać przez kilka dni pobytu w tym mieście, wsiadłam do samolotu (a właściwie do trzech kolejnych) i teraz piszę już z Sidni! A za kilka dni Gold Coast.

17 i 18 czerwca 2009r.

Leje, jak z cebra. Czy coś innego mogę powiedzieć o Sydney? Hmm, niezbyt wyraźnie widać je zza kurtyny deszczu, ale postaram się. Duże, obszerne, przestronne i mocno „zagęszczone” w centrum – wszystko jest „na sobie”, budynki, ludzie, wrażenie pogłębia natężenie dźwięków ulicy. Szczególnie intensywne jest wieczorami, a według mojego polskiego rytmu dnia – popołudniem. Przecież godzina 17, kiedy powoli wychodzimy z pracy w Polsce to nawet nie wieczór, a tu zakrawa już na noc … O tej porze roku dni są krótkie w tej części Australii. Zmrok zapada już około piątej.

Sydney przywodzi mi na myśl obrazki z fragmentów Anglii, które widziałam – kościoły, parki (za jednym z nich o mało nie zobaczyłam Big Bena ;). W pierwszym wrażeniu, niektóre ulice centrum przypominają mi też części Berlina- tam, gdzie ulice są węższe, a wzdłuż nich wyrastają wysoko pnące się gmachy wieżowców. Myślę, że z czasem Sydney zacznie mi już przypominać samo siebie, ale na razie jeszcze oswajam je, co ułatwiam sobie porównując miasto do znajomych miejsc. Jeszcze w niczym nie „zakochałam się” tu, nic mnie specjalnie nie zachwyciło. Owszem, podoba mi się, ale „na kolana” nie rzuca. No, może ocean zrobił wrażenie. I całe szczęście, bo plaże, na które wg przewodników przeróżnych wybrać się trzeba, rozczarowały… Nie sądzę, żebym wróciła na Bondi, nawet jak będzie już lato w pełni i będą tam stada przystojnych surferów ;). Choć muszę oddać sprawiedliwość Manly. Ta plaża wygląda już bardziej jak plaża, przynajmniej w moim pojmowaniu tego słowa. W przeciwieństwie do Bondi, która widziana w strugach deszczu przypominała mi raczej małą, niedomytą po jajecznicy patelnię …

Znowu wtapiam się w Sydney. Teraz zwiedzam je uprawiając turystykę promową.
I to jest to! Wieczorem czeka na mnie miasto widziane oczami mieszkających tu już jakiś czas Polaków – chcą mnie zaprowadzić do miejsc, które znaleźli tu dla siebie – dzielnice, ich ulice, restauracje, sklepy. W ten sposób, mogę też „zwiedzać” innych ludzi poznawać, co lubią, jak żyją. Lubię to. Wczoraj np. zaprowadzili mnie do pięknej dzielnicy (na mnie też takie wrażenie zrobiła) Newtown. Na tajską kolację. Ta, niestety nie zrobiła najlepszego wrażenia- ani w smaku, ani w klimacie tajskiej kuchni nie przypominała, za to ceny, jakie oryginalne (…).

Newtown zapamiętałam jako długą ulicę, wzdłuż której rosną niskie kamieniczki z mnóstwem sklepów, sklepików, w tym „bottle shops” (ta tajemnicza nazwa wymaga rozwinięcia, wrócę do niej jeszcze), ale też kafejek i restauracji. Wieczorem wszystko się świeci i jest bardzo czarowne … Na ulicy jest żywo, ale nie aż tak żwawo, jak centrum miasta – mniejsze zagęszczenie ludzi, tempo też inne, trochę spokojniej.

Wracając do wątku „bottle shops” – w Australii nie kupisz nawet piwa w sklepie „za rogiem”, alkohol sprzedawany jest w osobnych sklepach, jak się nazywają już wiadomo. Z wyrobami tytoniowymi jest podobnie, ale te spotkać już łatwiej. Tak, więc, jeśli nagle najdzie Cię ochota na piwo, czy lampkę wina, jak siedzisz sobie spokojnie wieczorem w ogródku, czy przed telewizorem, możesz o tym śmiało zapomnieć i im szybciej, tym lepiej. Chyba, że masz własny zapas w lodówce, czy piwniczce …

19 czerwca 2009r.

Piątek, czwarty dzień pobytu w słonecznej Australii i wreszcie jest ciepło i słonecznie! Chociaż parasol od ręki odklejał się bardzo nieśmiało po kilku dniach ulew, jednak udało się – powędrował do plecaka. Tak na wszelki wypadek …
Pory roku, jakie znam, mieszają się tu teraz. Jest lato, jeśli jest dzień, jak dziś. Jednocześnie jest też jesień, co łatwo zaobserwować, jeśli tylko znajdziesz właściwe drzewo, czyli takie, z którego spadają liście w kolorach złotej polskiej jesieni. A w rzeczywistości jest tu australijska zima.
Mieszają się tu nie tylko pory roku, ale także narodowości, języki. Choć nie jest to aż taki tygiel- najbardziej widoczne i słyszalne są wszelkiej maści wpływy azjatyckie na tle charakterystycznego australijskiego akcentu. Pisząc o tymże akcencie, mam na myśli coś więcej niż język, ale o tym później …

Sydney najpiękniejsze jest dla mnie z poziomu wody. Uzależniłam się chyba od rejsów promami po zatokach wewnątrz miasta i zachęcam każdego, komu woda nie straszna, do chociaż jednej takiej wycieczki! Jest to atrakcja tym bardziej dostępna, że prom jest tu takim samym środkiem komunikacji miejskiej, jak autobus, czy pociąg i kupując bilet dzienny, czy tygodniowy i tak już za niego zapłaciłeś.

Z tej perspektywy miasto przypomina miasteczka leżące tuż nad Adriatykiem. Mi na przykład zamarzyła się Chorwacja.
A tak naprawdę jest to po prostu Sydney widoczne w pełni, jakby całym sobą. Są i potężne gmachy wieżowców i domki na wzgórzach, które reprezentują także kamienice z dzielnic miasta spoza centrum i woda- nieodłączny element Sydney.
To widok, który mnie złamał i łza niejedna potoczyła się po moim policzku podróżnika. Już wiem, po co tyle energii włożyłam w wyprawę na drugą stronę równika. Zaczęłam jakoś inaczej widzieć ludzi na ulicy, spokojniej i uważniej. Przyglądam się im, słucham, obserwuje – to kolejna strona miasta. Ale to już inna opowieść.

O Sidni powiem Wam jeszcze jedną prawdę, również moją, rzecz oczywista.
Jest takie miejsce w dzielnicy Surry Hills, które nazywa się Alchemy. To restauracja, którą prowadzą Polacy – Janusz i Halina. Przychodzą do niej różni ludzie i wygląda na to, że wracają tu często. I ja ich rozumiem. Nie pamiętam, żeby ktoś przyrządził dla mnie wołowinę i cielęcinę tak wyśmienicie, jak Halina. Najwyższe noty!
I muzyka. Spokojna i delikatna- w sam raz do dużego, uczciwego posiłku, który warto celebrować.

No dobrze, skoro już coś pękło we mnie i Sydney naprawdę spodobało mi się, lecę dalej. Przecież Gold Coast na mnie czeka!

Dziś sobota, 20 czerwca 2009, siedzę właśnie w samolocie do Gold Coast. Startujemy. Ostatni rzut oka na Sydney zanim znajdziemy się wśród gęstych chmur.

Komentarze

Autor

Ania Stan

Ania StanAnna Stan przyjechała do Australii w roku 2009. Do dziś mieszka w Gold Coast. Jej główne zainteresowania to sport, rekreacja, rehabilitacja i podróże. Na przestrzeni lat poświęcała się rożnym dyscyplinom, takim jak: pływanie, treningi siłowe, sztuki walki, jazda konna, narciarstwo, snowboarding, jazda na rowerze, tenis, koszykówka, nurkowanie, czy joga. Ania jest wykwalifikowanym trenerem i instruktorem. Wierzy w to, że aktywność sportowa i właściwe odżywianie się są jedną z podstaw dobrego życia. Strona Ani: www.annagreenup.com Więcej artykułów tego autora