Reklama-EduAu

Artykuły Archiwalne

Wielki Piątek – Opowiadanie

Autor: Krzysztof Deja 14 grudnia 2008

Dziś zamieszczam moje opowiadanie – laureat I nagrody w Konkursie Literackim TABU III Tysiąclecia w Warszawie – www.bemowa.pl

Wielki Piątek

– Ten czarny facet zawsze tu siedzi i cały wieczór piwo żłopie – powiedział z niesmakiem Adrian do grupy młodych ludzi, rozsiadających się wygodnie w pubie na wysokich stołkach.
– Oni nigdy nie mają zajęcia, a rząd im jeszcze na to piwo kasę daje – dodał drugi w traperskim kapeluszu.

W tym momencie brodaty Aborygen nerwowo zerknął na przybyłych jakby usłyszał insynuacje pod swoim adresem, pomimo że siedział po przeciwnej stronie sali.

Stary Kolbi – jak go tu wszyscy nazywają – na co dzień zatrudniony był przy utrzymaniu parku narodowego, rozpostartego na wielu hektarach w okolicy. Naprawiał tam ogrodzenie i kładki, wznosił nowe, porządkował teren z przewróconych drzew, wytyczał nowe szlaki turystyczne i zadrzewiał wyjałowiony teren. Znał tam każdy kamień, każdą gałąź.

Adrian z Melanią, przylecieli jak zwykle w czasie Wielkanocy na krótkie wakacje. To dla nich oderwanie od wielkomiejskiego życia, cywilizacji, hałasu i korków ulicznych. Jak co roku od Wielkiego Piątku przesiadują w pubie każdą wolną chwilę szukając rozrywki w towarzystwie przygodnych znajomych, takich jak oni – popijając drinki za pieniądze zarobione gdzieś w Citibanku, biurze Toyoty, czy w domu towarowym Myer.

W dzień rozbijają się po bezdrożach zdezelowanym jeepem, a wieczorem siedzą w jedynym tu pubie i opowiadają sobie sprośne kawały i głupawe historyjki. Kiedy już się tym znudzą, wlepiają wzrok w wielki ekran satelitarnej telewizji, oglądając niewiele mądrzejsze programy rozrywkowe.

Kolbi znów zapadł w rodzaj letargu nad wielkim kuflem i z błogością przeniósł się w czasy kiedy to dziadek, a nawet ojciec jego, mieli zawsze przy sobie tylko cztery osobiste przedmioty: bumerang, ostro zakończoną dzidę, zapałki i sporą, płaską muszlę spełniającą wiele funkcji. Była ona nożem do czyszczenia ryb i krojenia mięsa, miską do jedzenia, lub łyżką w razie potrzeby, a i narzędziem do pracy. On już tylko po ojcu odziedziczył zamiłowanie do otwierania puszek – najpierw z coca-colą, nieco później z piwem.

Nagle z zamyślenia wyrwał go szokujący dźwięk – jakby z toalety baru, w którym podają niestrawne dania. Przeciągły dźwięk fizjologicznej czynności, wydobywający się z telefonu komórkowego jednego z przyjezdnych, wywołał huragan śmiechu reszty biesiadników. Tylko stary Aborygen siedział niewzruszony.

– Co ty powiesz, zaraz będziesz… a strzelbę masz? – ekscytował się właściciel komórki z niezwykłym dzwonkiem, kojarzącym się z przykrym zapachem.
Inni słuchali w napięciu popijając z kolorowych szklanek. Po chwili zostali wtajemniczeni w powód fascynacji. Justyn – kolega z Melbourne – podróżuje już od paru dni w tych okolicach i zaraz tu będzie. Chce się wybrać z nimi na dziki, a jak się trafi, to i na bawoły. Ściszył nieco głos powiadamiając, że to niezbyt legalne.
– A po polowaniu pobalujemy do białego rana – zapewniał towarzystwo.

Zamówili następną kolejkę drinków. Adrian wracając z toalety przechodził obok stolika Kolbiego.
– Jak się masz… – pozdrowił Aborygena.
– O.K. kolego. Widzę, że już świętujecie.
– A wy Wielkanocy nie obchodzicie?
– Wiele lat temu była tu misja baptystów, to Wielki Piątek był niezwykłym świętem. A później wszystko się rozmyło, dziś nawet w pubie siedzimy i pijemy piwo. Kiedyś było to nie do pomyślenia. Pastor pilnował porządku.
– Bo była ciemnota, w sam raz jak na misje – rozochocił się podchmielony Adrian i nie pytając o pozwolenie dosiadł się do Aborygena.
– To w Boga nie wierzysz?
– Bóg umarł przyjacielu. Razem z waszymi gusłami o tym Czasie Snu. Tylko prymitywni ludzie wierzą w te wszystkie bajki.

Po chwili dwaj inni koledzy Adriana, będąc na tej samej trasie z toalety do baru, zatrzymali się z zaciekawieniem słuchając ich dialogu.

– Co to za kultura która przez 40 tysięcy lat jednego domu, nawet drewnianego, nie wzniosła? Jak to można żyć bez domu?! – wtrącił, dotychczas przysłuchujący się rozmowie, Robert.
– Przyjacielu, co to jest dom… Tylko biały człowiek potrzebuje czterech ścian wokół siebie, bo dawno wytracił poczucie wolności. Czyż domem nie jest busz który nas otacza? Skały i jaskinie wzgórz wokół nas? Czyż gwiaździste niebo nie jest najpiękniejszym dachem świata… – rozmarzył się Kolbi.
– Człowieku, ty nie rozumiesz co znaczy cywilizacja! Gdyby nie my, biali, nie wiedziałbyś co to smak piwa! – wyłożył mu drugi młodziak.
– Ten smak piwa nieraz nam bokiem wychodzi – odciął mu stary.
– Bo Aborygeni to brudasy i nieroby, tylko chlać potrafią – bezczelnie wtrącił drugi. – Byłeś kiedyś w Sydney, widziałeś jak ludzie żyją?

W tym momencie do pubu wtargnął oczekiwany gość z kolegą.
Wszyscy skupili się wokół nowo przybyłych. Znów zamówili drinki. Muzyka rockowa dopełniała atmosfery pubu. Na dworze powoli zmierzchało…
Po opróżnieniu szklanek całe towarzystwo opuściło lokal. Zrobiło się pusto i cicho. Tylko Kolbi siedział na swoim miejscu z prawie pustym kuflem piwa.

Aborygen wspominał lata młodości. Swą siostrzyczkę Nereide, której imię w języku szczepu Kuri znaczyło – lilia wodna, niczym omen wyznaczyło jej los. Jak lilia skończyła życie w pobliskim stawie. Nie, nie utopiła się – zmarła w morderczym uścisku paszczy krokodyla. Od tego czasu na widok każdego krokodyla dostaje wysypki, ale nie poluje na nie, nie zabija. On ich unika.

Nawet do pastora już nie odczuwa niechęci. Tyle lat go to męczyło, a tak ładnie się zaczęło. Jedli u pastora śliwki w czekoladzie… Pamięta to dokładnie, bo po raz pierwszy zjadł coś tak pysznego i ten smak utkwił mu głęboko. Śliwki były nasączone alkoholem, ale ani jemu ani Bondlowi to nie przeszkadzało. Już wtedy obaj znali dobrze smak piwa i wina. A pastor to wykorzystał i zrobił im zabawę jakiej nie znali. On się wymigał po pierwszej nocy i już więcej próbować śliwek nie chciał, ale Bondel bywał u pastora wielokrotnie. Był to przyjaciel Kolbiego. Niestety, kiedy dojrzał pił coraz więcej, już jako mężczyzna którejś nocy w areszcie, powiesił się. Pastor po paru latach zrezygnował z misji.

Grupa młodych ludzi, w dwóch terenowych samochodach, z wrzaskiem udała się w busz. Kilku z nich stało na pace auta, które z impetem prowadził dopiero co poznany Denis. Jego kolega, wymachiwał strzelbą myśliwską przez otwarte okno szoferki. Mocne, dodatkowe reflektory oświetlały bezdroża na kilkadziesiąt metrów przed pojazdami.

Po kilkunastu minutach takiej szaleńczej jazdy, Denis dostrzegł grupę kangurów i podążył w ich kierunku. Drugi samochód pojechał w tę samą stronę. Ten obok Denisa -ze strzelbą – namierzył cel i wystrzelił. Jeden z kangurów zachwiał się, lecz mimo to próbował salwować się ucieczką. Po drugim skoku padł. Podjechali blisko obejrzeć ofiarę. Szary kangur miał sporą ranę w nodze. Jeszcze w konwulsjach próbował wstać i uciekać. Znów upadł.

Nastąpiła konsternacja. Padły głosy, żeby go dobić. Melania z inną dziewczyną stanowczo zaprotestowały. Parę osób je poparło. Tak naprawdę, nikt nie wiedział co z nim zrobić. Postanowili go zawieźć do pubu. Spięli mu przednie łapy i nogi paskami od spodni i władowali na pakę terenówki. Po drodze mijali niewielki staw i zatrzymali się, aby obmyć bardzo krwawiącą ranę kangura. Wyglądało na to, że zwierzę traci przytomność, bo co pewien czas zamierało w bezruchu i zamykało załzawione oczy.

Denis ze strzelcem wzięli latarki i poszli rozejrzeć się po okolicy za dzikami. Reszta grupy zaczęła zbierać suche gałązki i chrust na ognisko. Nastawała noc. Lampa na butli gazowej oświetlała im najbliższe otoczenie. Po chwili, tę rolę zaczęło spełniać ognisko. Wyjęli karton piwa i z ochotą zabrali się do chłodnych puszek. Było dość parno. Papugi kakadu skrzeczały w pobliżu układając się do snu, a symfonia cykad ciągle brzmiała w tonacji C-dur.

Melania jako muzyk, po latach prywatnych lekcji na pianinie, bez trudu określała tonacje przyrody. Piwa za bardzo nie lubiła, ale nic innego nie było, więc i ona zaczęła powoli je sączyć. Spokojna toń wody, aż nęciła by się w nią zanurzyć przy blasku księżyca – już nie w pełni, ale całkiem okazałego.
Zaproponowała kąpiel. Adrian nie dał się jej długo namawiać. Oboje odeszli parę kroków w zaciemnione miejsce, zdjęli z siebie wszystko i ochoczo wskoczyli do stawu.

– Uważać na krokodyle! – ktoś zawołał za nimi.

I właśnie w tej samej chwili Melania wydała z siebie niesamowity krzyk. Woda wzburzyła się, zabulgotała, a ona rozpaczliwe machała rękami. Spazmy miotały jej ciałem. Adrian z wrzaskiem wyskoczył na brzeg wystraszony losem dziewczyny. Kilku młodych pijących piwo wskoczyło do wody, lecz bali się podejść w miejsce tragedii. I w tym momencie w blasku ogniska pojawił się Kolbi.

Z błyszczącym ostrzem noża który miał w ręku, wskoczył do wody i po chwili był tuż za Melanią. Chwycił mocno zrogowaciały korpus, pokrywając go swoim ciałem, wbijał ostry nóż głęboko w podgardle krokodyla. Sądząc z długości, drapieżnik był młodym osobnikiem. Słonowodny krokodyl jest sporo większy od swego słodkowodnego kuzyna, a żyje gdzie popadnie, nie omijając stawików takich jak ten. Walka trwała już na tyle długo, że słysząc rozpaczliwy krzyk Melanii, zdążyli wrócić dwaj myśliwi. Denis ze strzelbą wskoczył do wody i chciał strzelać do bestii, co było pomysłem absurdalnym, bo ciała ofiary i napastnika wraz z broniącym, połączyły się w jeden wirujący kłębek. Szczęki krokodyla zacisnęły się tuż przy kolanie dziewczyny, a Kolbi teraz całą siłą próbował uwolnić ją z ich miażdżącego uścisku.

Zebrani przy brzegu, dwoma ręcznymi latarkami oświetlali to makabryczne widowisko. Światło pomogło Aborygenowi zadać precyzyjny cios między kły w podniebienie, co spowodowało uwolnienie nogi Melanii. Krokodyl po ciosach Aborygena, w stanie agonalnego szoku chwycił jego prawą rękę, tę z nożem, i paraliżującym skurczem odgryzł ponad łokciem. Słychać było chrzęst pękającej kości. Teraz Kolbi wrzasnął z bólu jednocześnie uciekając na brzeg. Dopiero wtedy wszyscy zauważyli, co było powodem jego krzyku.

Noga dziewczyny krwawiła nie mniej niż kikut Kolbiego. Okaleczony kangur dogorywał. Denis przyłożył lufę w okolicę serca i strzelił kończąc jego agonię.
Odgłos wystrzału rozbudził ptaki w całej okolicy, które przeraźliwie wrzeszcząc, odfrunęły w popłochu z tego nieszczęsnego miejsca.

Zrezygnowane i przestraszone towarzystwo udało się do hotelu, mieszczącego się nad pubem, na piętrze budynku. Dwie godziny później Melania i Kolby odlecieli małym samolotem medycznym do miejskiego szpitala.
Wielki Piątek dobiegł końca.

W słoneczny poniedziałek wielkanocny, Melania podpierając się szczudłem przyszła do łóżka Kolbiego, podziękować i pożegnać się, bo właśnie wychodziła ze szpitala.
– Powiedz mi skąd wiedziałeś, że będziemy nad tym pieprzonym stawem? – zapytała.
– Nie wiedziałem. Ja tylko poszedłem tam odwiedzić siostrę – z lekkim uśmiechem odpowiedział stary Aborygen. – Widzisz… – ciągnął dalej – dla ciebie to tylko pieprzony staw, dla mnie to miejsce pamięci, to cmentarz.
– Przepraszam – dodała Melania i kuśtykając oddaliła się w głąb korytarza.
IMGP4374.JPG

w takim stawie mogli się kąpać moi bohaterowie
IMGP4212.JPG

jaskinia wśród buszu
IMGP2774.JPG

grass-trees
IMGP5823.JPG

idzie burza
IMGP5791.JPG

okoliczne wzgórza
IMGP3644.JPG

tak też kwitną teraz drzewa

Komentarze

Autor

Krzysztof Deja

Krzysztof DejaKrzysztof Deja mieszka w Adelaide od ponad 30 lat. Jego Dzienniki Poranne i felietony pisane są właśnie z tej "australijskiej perspektywy". W portalu zaczęliśmy je publikować w sierpniu 2003. Z zawodu inżynier, projektujący pojazdy pancerne i inne środki transportu. Z zamiłowania zajmuje się literaturą. Pisuje dla polonijnej prasy. Wiele jego wierszy zostało nagrodzonych. Jest również autorem opowiadań oraz powieści pt. "W kolejce do raju", traktującej o przygodach w trakcie emigracji z Polski.   Więcej jego utworów można znaleźć pod adresem www.australink.pl/krzysztof   http://www.youtube.com/watch?v=vYArdV1Bnoc http://www.youtube.com/watch?v=x-uQbTeD3aA Więcej artykułów tego autora