Reklama-EduAu

Artykuły Archiwalne

Reportaż z drogi cz.4

Autor: Krzysztof Deja 1 września 2014

Kiedy dojeżdżaliśmy do Broome na liczniku wybiło nam 8000 kilometrów.

To by znaczyło, że jesteśmy w połowie drogi. Broome jest ostatnim miastem na północ przy Oceanie Indyjskim. Po kilku dniach zaczniemy kierować się na zachód.

Miasteczko tak nam przypadło do gustu, że o jeden dzień przedłużyliśmy planowany pobyt. Broome żyje z turystyki, pereł i licznych kopalni odkrywkowych w okolicy. Niestety, co roku te tereny nawiedzane są przez cyklony i stąd nieco inna architektura tych miasteczek w porównaniu z resztą kraju. Nagminny brak rynien przy dachach, pewnie też ma z tym wiele wspólnego.

Zwiedzamy lokalne muzeum, poświęcone głównie historii poławiaczy pereł tego regionu. A zaczęło się to wszystko około 1890 roku i trwa do dzisiaj. Stąd tak wielu Chińczyków i Japończyków w tym miasteczku, bo to oni się w tym specjalizowali. Odwiedzamy nawet ich cmentarze w Broome. Oglądamy stare statki poławiaczy pereł i poznajemy sposoby wyławiania tych klejnotów. Największa perła jaką oglądamy ma prawie 23 mm średnicy.
W centrum miasteczka jest Chinatown, a kilku zasłużonych pionierów tej specjalności ma pomniki na głównej ulicy.

Całe miasteczko sprawia wrażenie, jakby było wyjęte z poprzednich stuleci, jest tu stare kino-muzeum częściowo zadaszone, wiele sklepów-galerii artystycznych z perłami, muszlami i innymi wyrobami artystycznymi. Poza tym, wiele ekspozycji muzealnych przedstawia japońskie naloty bombowe na miasteczko w marcu 1942 roku, czyli w czasie II wojny światowej. Zniszczyli przy tym wiele statków i samolotów tu bazujących.

Inną ciekawostką miasteczka są “schody do księżyca”. Jest to zjawisko widziane tylko przez 3 dni, w kilku miesiącach roku. Związane to jest ze wschodem księżyca z zatoki, ale też z wielkimi odpływami oceanu. Tutaj różnica pomiędzy przypływem a odpływem bywa ponad 9 metrów! Akurat na taką okazję tu przyjechaliśmy. Co więcej, cały “spektakl” odbywa się tuż przy naszym caravan parku gdzie wynajmujemy domek. Z drzwi domku mamy spektakularny widok na całą zatokę. Wszyscy turyści z miasta przychodzą właśnie tutaj, aby sfotografować czy sfilmować to niezwykłe zjawisko. Przy okazji odbywa się tu wielki jarmark i jest wesoło.

Niestety, tu też widuje się bardzo wielu pijanych Aborygenów i to pomimo restrykcji alkoholowych obowiązujących na północy kontynentu – na ten temat jeszcze napiszę.

A poza tym, są tu bajkowe plaże (Cable Beach – podobno jedna z pięciu w rankingu najpiękniejszych plaż świata). 22 kilometry wspaniałej, krystalicznej wody, palm i szerokiej nieskazitelnej plaży. A także niezwykłe skałki przybrzeżne z odciskami dinozaurów sprzed 125 milionów lat. No i pogoda – codziennie w pobliżu 30 stopni, ocean 22 stopnie i słońce… cóż więcej potrzeba jak się pomyśli, że w domu ok. 15 stopni, deszcze, chłód i wietrznie. Spędzamy w tym raju dużo czasu. Niestety, tu też nasz aparat fotograficzny dostaje zawału, spadając z podmuchem wiatru z wysokiego murku, kiedy to nastawiony na samowyzwalacz miał nas uwiecznić. Dobrze, że karta nieuszkodzona. Za dwie godziny w centrum miasteczka stajemy się posiadaczami nowego Canon’a o podobnych parametrach. Teraz mamy nawet baterię na zmianę ze starego.
Nieśmiało zauważyłem, że ta “katastrofa” z aparatem wydarzyła się nam właśnie… 13(!) i do tego w piątek… Zenek natychmiast skarcił mnie za podejście do tematu i stwierdził, że to nie ma najmniejszego znaczenia czy data była taka czy inna. I nalegał, abym odciął się od takiego “szamańskiego” myślenia.

I znów wielka tarcza księżyca wyłaniająca się z oceanicznej wody tworzy na mokradłach odpływu zjawisko świetlnych schodów. Szampany, wino, błyski fleszy i tłumy ludzi po ciemku podziwiających efektowny pokaz natury.

Po pięciu dniach w Broome jedziemy do Fitzroy Crossing. Droga dość monotonna, tylko olbrzymie baobaby urozmaicają podróż. Od teraz przez kilka następnych dni jesteśmy całkowicie odcięci od świata, bo nasze komórki nawet w miasteczkach nie pracują. Tylko EMERGENCY. Tu się zaczął prawdziwy outback.

Północna część kraju-kontynentu to nie miejsce dla typowych urlopowiczów. Tu jest zbyt surowo, zbyt mało wygód, zbyt dużo niebezpieczeństw – krokodyle, węże, rekiny, meduzy, trujace rośliny, no i nabuzowani Aborygeni. To miejsce dla podróżników zauważających w surowych krajobrazach piękno i szukających czegoś więcej, niż zachód słońca przy basenie pod palmami. Tu ulewa potrafi zatrzymać na kilka dni, a pożar buszu odstraszyć na dobre. Tu trzeba podróżować z głową – wiedzieć gdzie, co i jak. Brawura nie popłaca. No i benzyna w szaleńczej cenie – $2.20 za litr!

Fitzroy Crossing zapyziała mieścina robi przygnębiające wrażenie, wręcz odstrasza. Tylko kilkoro Aborygenów snuje się po chaotycznie zabudowanych uliczkach. Okazało się, że reszta siedzi w pubie przy puszce limitowanego piwa. To jedyne miejsce gdzie można napić się czegoś mocniejszego. Żadnego sklepu z alkoholem tu nie ma. Teraz nasze zapasy się przydają.

Ceny straszne, decydujemy się na bardzo cywilizowany wakacyjny resort za osadą, gdzie ceny też olbrzymie, ale przynajmniej wiemy za co płacimy. Zaraz też wybieramy się na wycieczkę statkiem po Fitzroy River. Co za bajka… natychmiast zapominamy o zapyziałym miasteczku i wchłaniamy krajobrazy. Majestatyczne, wysokie skały wzdłuż rzeki tworzą niezwykłe krajobrazy. Krokodyli co prawda sporo, ale głównie słodkowodne (te mniej groźne). Jesteśmy w sercu sławnego z pięknych gór, wąwozów, rzek i wodospadów regionu Kimberley. Płyniemy w wielkim kanionie zwanym Geikie Gorge.

Następnego dnia jesteśmy w Halls Creek, ale nie zabawiamy tu długo i jedziemy na północ, aż do Kununurra, otoczeni pięknym krajobrazem majestatycznych gór. Droga nieco niebezpieczna -zresztą nie tylko tu – bo na padlinie w środku drogi często żerują jastrzebie i orły, czekając do ostatniej chwili i kiedy nadjeżdżamy, wtedy zrywają się w różnych kierunkach, ocierając się wielkimi skrzydłami o nasze auto. Trąbienie niewiele pomaga. Dodatkową “atrakcją” są tu wąskie mosty, tylko na jeden kierunek i trzeba być uważnym, aby się tam nie spotkać z czymś ciężkim z naprzeciwka. Trzeba stwierdzić, że na drodze panuje pełna kultura. Przez tyle tysięcy kilometrów nie spotkaliśmy się z chamską jazdą, arogancją, wymuszaniem czy ponaglaniem na drodze. Ciągła linia na drodze to rzecz święta.

W Kununurra rezyduje 8 tysięcy dusz, co nie jest mało jak na takie odludzie. Tuż przed wjazdem do miasteczka przy rzece, spostrzegamy wielkiego krokodyla wygrzewającego się na brzegu. Na miejscu mamy ładny domek tuż przy basenie campingowym, a zatrzymujemy się tu na 3 noce. To miejsce okazuje się jednym z najmilszych w całej naszej podróży. Wszystko super. Łazimy po malowniczym miasteczku, przy rzece gdzie są tereny rekreacyjne, zwiedzamy okoliczne góry Mirima N.P. zwanym też Hidden Valley albo mini Bunga-Bunga, bo do złudzenia przypomina sławne górki w Kimberley. Lily Creek Lagoon, urocze jeziorko w środku miasteczka z wodnym ptactwem i słodkowodnymi krokodylkami. Tu też widzimy wielkiego, ponadmetrowego jaszczura.

Robimy wycieczkę do Wyndham. Osada oddalona o 100 kilometrów, tuż przy delcie rzek wpadających do morza Timor. Co ciekawe, tak jak Kununurra przez lata prężnie się rozwija, tak Wyndham kurczy się i marnieje. Przy wjeździe wita nas olbrzymi betonowy krokodyl, a trochę dalej wspinamy się na dość stormy podjazd, gdzie znajduje się punkt widokowy, skąd rozciąga się widok na całą okolicę. To tu spotyka się 5 rzek. Tu działa port załadunkowy i okoliczne kopalnie… a miasteczko usycha. Ciekawe!

Po drodze oglądamy jeszcze The Grotto – olbrzymią dziurę wśród skał, gdzie w porze mokrej spada spory wodospad, teraz możemy go sobie tylko wyobrazić.
I znów relaks przy naszym basenie pod baldachimem obok domku. Temperatura 32 stopnie – najwyższa w całej Australii!

Następnego dnia wyjeżdżamy w kierunku Katherine, miasteczka w Północnym Terytorium. Znów zmieniamy strefę czasową o 1.5 godziny. Teraz trzeba wcześniej wstawać. Następna zasadnicza różnica, to dozwolona prędkość na drodze – tu już 130 km/h, do niedawna, nie było jeszcze w ogóle ograniczeń na tym terytorium. No i droga nieco lepsza niż na północy WA. Na kawę zatrzymujemy się w malowniczym zakątku przy rzece w Timber Creek. Nieco ostrożni siadamy tuż przy brzegu ale NA stole, aby czuć się bezpieczniej. A później, już dojazd do sporego miasteczka Katherine. No, a o tym w następnym wydaniu.
Krzysztof Deja

Broome- Cable Beach.jpg
Broome -slady dinozaurow.jpg
Broome - Stairway to Moon.jpg
Broome.jpg
Baobab.jpg
Kimberley - Fitzroy River.jpg
Kimberley.jpg
Kimberley-krokodyl.jpg
Kununurra - jaszczur.jpg
Kununurra.jpg

Komentarze

Autor

Krzysztof Deja

Krzysztof DejaKrzysztof Deja mieszka w Adelaide od ponad 30 lat. Jego Dzienniki Poranne i felietony pisane są właśnie z tej "australijskiej perspektywy". W portalu zaczęliśmy je publikować w sierpniu 2003. Z zawodu inżynier, projektujący pojazdy pancerne i inne środki transportu. Z zamiłowania zajmuje się literaturą. Pisuje dla polonijnej prasy. Wiele jego wierszy zostało nagrodzonych. Jest również autorem opowiadań oraz powieści pt. "W kolejce do raju", traktującej o przygodach w trakcie emigracji z Polski.   Więcej jego utworów można znaleźć pod adresem www.australink.pl/krzysztof   http://www.youtube.com/watch?v=vYArdV1Bnoc http://www.youtube.com/watch?v=x-uQbTeD3aA Więcej artykułów tego autora