Reklama-EduAu

Artykuły Archiwalne

No i dotarłam do AUSTRALII ! (2)

Autor: Ania Stan 11 lipca 2009

Gold Coast

20 czerwca 2009, dzień 1

Wylądowałam na Gold Coast! Witaj Queensland – słoneczna ziemio! 🙂

Lot z Sydney na Gold Coast to szybka podróż. Bilet zarezerwowałam przez internet (tak jest taniej niż w biurze), zapłaciłam kartą kredytową (pożyczoną zresztą). Niecałą godzinę przed odlotem odebrałam w 2 minuty kartę pokładową z elektronicznego automatu na lotnisku po wpisaniu jedynie numeru rezerwacji i nazwiska, wrzuciłam bagaż na taśmę transportową i niedługo później siedziałam w samolocie. A po 1,5 godzinie lotu, lądowaliśmy już w Coolangatta – na lotnisku Gold Coast.
Loty w Australii to najlepszy sposób transportu – tu odległości są tak duże (mierzone w setkach lub tysiącach kilometrów), że nie sposób przemieszczać się szybko inaczej niż samolotem. No i ceny bywają dostępne.

Zatrzymałam się teraz u dwóch Polek. To siostry – Jadzia i Dorota. Dorota odebrała mnie z lotniska, a na obiad dostałam smaczny gulasz. Tym smaczniejszy, że nieco głodowałam w podróży. Z oszczędności, rzecz jasna. Jak dobrze, że są ludzie, którzy pomagają!

Nie zdążyłam zwiedzić dziś Gold Coast, bo miasto ciągnie się kilometrami wzdłuż brzegu Pacyfiku, a Jadzia i Dorota mieszkają w dzielnicy położonej nieco na uboczu – Helensvale. Nie udało mi się stąd wydostać zanim zapadła głęboka noc, czyli 5 wieczorem po tej stronie równika w czerwcu. Za to wreszcie widziałam kangura! Wreszcie, bo to mój piąty dzień pobytu w Australii – kontynencie kangurów. Przemknął w mrok kilka metrów ode mnie! Zdecydowanie chcę więcej takich wrażeń.
Jutro (niedziela) wyruszam na poszukiwania obszerniejszych informacji o mieście, o komunikacji położeniu szkoły i innych ważnych miejsc. Może też mieszkania i pracy.

21 czerwca 2009

Leje, jak z cebra. Podobno dopiero od wczoraj. Za to ciepło jest. Cieplej niż w Sydney. Przynajmniej w ciągu dnia, bo w nocy dalej śpię w dresie i skarpetach – W końcu zima tu, więc nie ma, co tak się dziwić. Gold Coast robi na mnie dziwne wrażenie – z jednej strony duże, a raczej „długie” – ciągnie się dziesiątkami kilometrów wzdłuż wybrzeża, z drugiej jednak, ciasna, mała mieścina. Za to plaże ładne, nawet w strugach deszczu

24 czerwca 2009

Na Gold Coast wreszcie nie pada. Już drugi dzień słońca! Miasto zaczyna przypominać miasteczko turystyczne poza sezonem, co i tak stawia je w nieco lepszym świetle, niż przez ostatnie 3 dni ulewy, jakiej chyba jeszcze wcześniej nie widziałam. Ciemne, bo pod chmurami, w strugach deszczu miasto wyglądało na odcięte od reszty świata…

Mały wtręt – tu panuje specyficzny klimat subtropikalny, więc kiedy o tej porze roku pada, nie można powiedzieć, że po prostu pada. Nie można nawet powiedzieć, że leje. Człowiek ma wrażenie, że stanął pod wodospadem …

Wracając do samego Gold Coast, dziś mogę o nim powiedzieć tylko tyle, że, mimo, iż rozłożone na potężnej przestrzeni („ciągnie się” dziesiątkami kilometrów wzdłuż brzegów Pacyfiku), nie przypomina dużego miasta. To raczej wiele malutkich miasteczek skupionych wokół niezliczonych plaż plus przedmieścia w głębi lądu. Co kilka, kilkanaście kilometrów, wzdłuż Gold Coast Highway równoległego do wybrzeża Pacyfiku wyrastają strzeliste wieżowce. Może nie robiłyby wrażenia tak potężnych, gdyby miały podobne „towarzystwo”, ale nie mają. Reszta zabudowy jest dość niska, więc wyglądają na jeszcze większe, niż w rzeczywistości. Tworzą skupiska hoteli lub apartamentowców.

Teraz jest tu cicho, spokojnie, mało ludzi, mało się dzieje. Na plażach zaledwie kilku surferów i spacerowiczów. I dobrze. Mogę je oglądać „nieoblepione” hałaśliwym tłumem. Jest co podziwiać. Plaże są tu piękne. Długie i szerokie …

Muszę przyznać, że ogólnie jest na Gold Coast ładnie – z jednej strony Ocean, z drugiej góry, a miasteczko przecina niezliczona ilość jeziorek połączonych siecią rzek i kanałów. Wszystko to tworzy niezwykle wielobarwny, malowniczy krajobraz. Chyba zaczyna mi się podobać…

Tym bardziej, że jest już ciepło. Teraz, w czasie australijskiej zimy, w Queensland temperatura w ciągu dnia sięga 20-kilku stopni na skali Celsjusza. I ludzie. Ludzie w części Australii, którą poznaję są bardzo mili i pomocni. Chcą podpowiedzieć, udzielić informacji. Za każdym razem, kiedy rozglądam się niepewnie wokół, bez bladego pojęcia, gdzie mam pójść i pewnie wyglądam na zagubioną, znajduje się ktoś, kto zapyta, czy potrzebuję pomocy. Całe szczęście. Bez tego, nawet z 3 różnymi mapami w ręce, przepadłabym niechybnie bez śladu w gąszczu miejskiej komunikacji…

Autobusów na Gold Coast jeździ mnóstwo. Świetnie. Tyle, że jest haczyk – większość z nich ma trasy, które ja nazywam krajoznawczo-turystycznym. Dłuuugie- można zwiedzić kilka przedmieść. Mało tego, można je nie tylko zobaczyć, ale wręcz smakować według pól szachownicy, czyli kwadracik po kwadraciku. Super, ale dotarcie do celu znakomicie takie rozwiązanie opóźnia. Dodam, że ten sam autobus nie zawsze jedzie tam, gdzie zawiózł Cię wcześniej. To może być powodem, dla którego tak często kierowcy autobusów na Gold Coast słyszą pytania „czy jedzie Pan teraz do X?”, a pasażerowie słyszą odpowiedzi typu „nie jadę, musisz wysiąść i złapać Y, żeby dojechać do Z i tam wsiądziesz do XYZ”.

3 lipca 2009

Kolejny dzień szukania pracy na Gold Coast w czasach kryzysu i australijskiej zimy… Co tu dużo mówić – idzie jak po grudzie. Nawet w tak uroczych restauracyjkach, jak McDonalds’ i jego tutejszy odpowiednik Hungry Jack’s jeszcze mi się nie udało. Posucha. Przez tą turystyczną ciszę mam czasem poczucie, że utknęłam w miasteczku rodem z ekranizacji powieści Stephena Kinga. To znaczy na takim pustkowiu, gdzie jedyną imitacją jakiegokolwiek życia jest toczące się przez środek ekranu krzaczysko zwinięte w kulę.

Teraz, w czasie australijskiej zimy Gold Coast takie właśnie bywa, jednak niesprawiedliwa byłabym, gdybym nie dopisała, że potrafi być też niesamowite. Szczególnie podoba mi się, jak spaceruję po plażach, świeci słońce „and the tide is high”.

Ciekawe, jak szybko przywykłam do nowych widoków. Te, niezwykłe z początku, zatoki, jeziorka, domki nad nimi, góry za nimi i floty najróżniejszych łodzi, łódek i jachtów na nich jeszcze tydzień temu stanowiły krajobraz niemal nierzeczywisty dla mnie. Ach, zapomniałabym o „wszędobylskich” palmach i innych tutejszych roślinach, których nazw nawet nie znam i kolorowych papużkach, które pojawiają się tu na trawnikach i egzotycznych drzewach niczym szpaki na polskich czereśniach.

Dziś, choć to wszystko nadal piękne (o ile nie leje, jak z cebra), jest już bardziej zwyczajne. Tak naturalne, że jadąc na treningi do Miami przez Surfers Paradise (do MIAMI przez SURFERS PARADISE !! 🙂 ), czuję się już nieco podobnie, jak wtedy, gdy idąc rano do pracy przechodziłam przez wrocławski rynek. A przecież to nie brukowa kostka i ratusz, a OCEAN i całe morza wspomnianych zatok i zatoczek i ludzie biegający tu i ówdzie boso po ulicy z deską surfingową pod pachą!

9 lipca 2009

26 dzień mojej podróży, 2,5 tygodnia na Gold Coast. Pracy nadal „niet”, a pieniądze przywiezione z Polski zaczynają się kończyć. Czy wspominałam, że prowadzę życie „on the budżet” i żywię się wyłącznie tanimi produktami z marketów typu Woolworths, Coles, czy Aldi? Żadnej kawy za 3 dolce na mieście, Coca-Cola i Sprite śnią mi się po nocach, a zapach smażonego bekonu jest jednym z piękniejszych, jakie obecnie czuję (z knajp, rzecz jasna, go czuję) i sprawia, że ślinianki szaleją.

Jak wytrzymam jeszcze 2 miesiące, zacznie się wiosna i może rynek nieco się rozkręci… Muszę przyznać, że poza mięsem i Spritem marzy mi się też uczciwa robota. Nie tylko ze względu na pieniądze, czy raczej ich brak. Brakuje mi pracy po prostu. Z zazdrością patrzę na ludzi, którzy w pracowniczych uniformach wynoszą śmieci … Ciekawa jestem, czy to odczucie typowe dla Polaka, czy tylko ja mam takie potrzeby? Popytam …

Tymczasem siedzę na skałach nad oceanem, podziwiam, jak szaleją fale i patrzę na surferów, którzy z różnym skutkiem próbują je ujeżdżać i myślę sobie, że jednak jest tu pięknie! 🙂

Komentarze

Autor

Ania Stan

Ania StanAnna Stan przyjechała do Australii w roku 2009. Do dziś mieszka w Gold Coast. Jej główne zainteresowania to sport, rekreacja, rehabilitacja i podróże. Na przestrzeni lat poświęcała się rożnym dyscyplinom, takim jak: pływanie, treningi siłowe, sztuki walki, jazda konna, narciarstwo, snowboarding, jazda na rowerze, tenis, koszykówka, nurkowanie, czy joga. Ania jest wykwalifikowanym trenerem i instruktorem. Wierzy w to, że aktywność sportowa i właściwe odżywianie się są jedną z podstaw dobrego życia. Strona Ani: www.annagreenup.com Więcej artykułów tego autora