Reklama-EduAu

Artykuły Archiwalne

„Pan Tadeusz” na Antypodach

Autor: Jurata Bogna Serafińska 25 marca 2012

Jurata Bogna Serafińska rozmawia z Marcelem Weylandem, architektem i tłumaczem polskiego eposu narodowego „Pan Tadeusz”


Panie Marcelu, chciałabym zapytać przede wszystkim o tłumaczenie „Pana Tadeusza”, które uczyniło Pana znanym na całym świecie. Pierwsze Wydanie polskiego eposu narodowego, przetłumaczonego przez Pana na język angielski ukazało się w 2004 roku w Londynie. Kto był wydawcą, jaki był nakład i czy prędko potrzebne było drugie wydanie? Ile wydań zostało zrealizowanych do dnia dzisiejszego?

 

Marcel Weyland

 

– Nie, nie. Pierwszym wydawcą był Verand Press (Brandl & Schlesinger), Blackheath NSW 2004, nakład 1 tys. egzemplarzy. Nakład jest prawie wyczerpany i myślimy teraz o drugim tutejszym wydaniu. Jestem z tego bardzo zadowolony, bo wydawca myślał że więcej niż 200-300 sztuk się tu nie sprzeda. Ta firma ma „copyright” na Australię, a ja na resztę świata. Następne wydanie było łącznie przez angielskiego wydawcę (Newman-Hemisphere) i Begell House Inc. w Nowym Jorku. Miałem wspaniały „lunch” (promocję) w ambasadzie polskiej w Londynie, także w uniwersytetach gdańskim i wileńskim. Prof. Roman Antoszewski w Auckland w Nowej Zelandii umieścił osobne wydanie w swojej stronnicy internetowej „Antoranz” poświęconej poezji polskiej która ma wielu czytelników.

A jak Pan trafił do swojego pierwszego wydawcy?

– Przez wiele lat tłumaczenie PT było moim „hobby”, na które poświęcałem chwile wolne od architektury (i od nauk poświęconym zyskania licencjatu w prawie). Koło 1990 zacząłem lekturę gotowych części eposu na radio SBS w ciągu audycji polskiej prowadzonej przez p. Hanię Sadurską. Słuchacze przekonali mnie żeby tego tak nie zostawić. Powiedział mi ktoś że firma Brandl i Schlesinger zajmują się wydawaniem poezji. Zatelefonowałem. Trafiłem na pana Andraša Brandl, imigranta z Węgier – „Co? Pan Tadeusz? Ja to czytałem w węgierskim tłumaczeniu gdy miałem 20 lat”. Zainteresował się i pięknie wydał i od tego czasu wydaje wszystkie moje książki.

Podobno pierwszy raz czytał Pan „Pana Tadeusza” w tragicznych wojennych okolicznościach. Czy właśnie tamta lektura i tamte okoliczności spowodowały Pana miłość do naszego wielkiego eposu?

– Niedokładnie. Uciekliśmy zimą 1939 przed Niemcami do Wilna, były wtedy mrozy 30-40 stopni minus, jak Pani właśnie oczekuje teraz w Warszawie (tu w Sydney było wczoraj też 30-40 stopni, ale plus, nie minus). Wilno było zajęte przez Litwę a wkrótce potem przez Sowiety. Wynajęliśmy pokój, na ścianie półka z książkami gospodyni, Pan Tadeusz i Dekameron. Obie książki rozszerzyły edukację 13 letniego młodzieńca. A obok był uniwersytet Adama i nie daleko klasztor dominikanów w którym był uwięziony przyszły wieszcz. Atmosfera więc była właściwa. Pan Tadeusz został na półce, ale wszędzie w mojej pamięci potem podróżował – jak z Sienkiewicza „Latarnikiem”.

Tak, to bardzo interesujące porównanie, dzięki „Panu Tadeuszowi” sienkiewiczowski Latarnik przenosił się w duchu do utraconej Ojczyzny… z tym, ze zapłacił za to dość wysoka cenę… Mam nadzieję, ze w Pana przypadku sytuacja nie powtórzyła się w sposób dosłowny… Kiedy i w jakich okolicznościach zrodził się u Pana pomysł aby przetłumaczyć na angielski dzieło tej wielkości co „Pan Tadeusz’? Słyszałam, że postanowił Pan dokonać tłumaczenia po obejrzeniu książki przetłumaczonej dla potrzeb rynku amerykańskiego? Czy tak było i co było aż tak strasznego w tym amerykańskim „Panu Tadeuszu”?

– Po opuszczeniu Wilna Pan Tadeusz został zawsze ze mną. Po Wilnie Japonia, Szanghaj, uwięzienie przez Japończyków, cały czas ucząc się angielskiego i czytając Byrona, Shelleya, Keatsa itd. Po wojnie emigracja do Australii, studia architektury – i małżeństwo z Philippą. Nudziłem ją zachwytem o PT. Tłumaczyłem co miałem zachowane w pamięci, n.p… „Natenczas Wojski chwycił na taśmie przypięty…” Znalazłem w antykwariacie tłumaczenie prozowe przez G.R. Noyes.i przyniosłem do domu. Nie dałem Philippie tego czytać! Nie tylko że proza, ale napuszona (bo to taka ważna księga! Więc ‘thou’ zamiast ‘you’, itd). Pozostało tylko, że trzeba kupić oryginał i zabrać się do tego, pokazać jak Tadzio powinien brzmieć po angielsku. Gdybym był poznał właśnie już wtedy wydane niezłe tłumaczenie Kenneth McKenzie’go to może bym już nie zaczął. Na szczęście nie wiedziałem o tej wersji, tłumaczonej nie trzynastogłoską ale monotonnym pentametrem. Ja bardzo wcześnie podjąłem zamiar replikowania mickiewiczowskiego rymu i rytmu.

Jak długi okres czasu poświecił Pan na tłumaczenie?

– Jam nigdy czasu nie „poświęcił”. Po prostu sobie dłubałem kawałek po kawałku. Po pewnym czasie te „kawałki” zaczęły się łączyć, i może około 1990 powziąłem świadomą decyzję że ja to dokończę.

Czy uważa Pan, że czytelnicy anglojęzyczni mogą dobrze zrozumieć duszę tego utworu? Czy wiedzą na przykład co znaczy określenie „ostatni zajazd na Litwie”? Czy wiele było takich zwrotów trudnych do przetłumaczenia i wymagających dodatkowych komentarzy? Poproszę o przykłady.

– Książka jest oczywiście opatrzona w „explanatory notes”: po pierwsze samego Mickiewicza, tych które zyskałem z 1955 wydania przez „Czytelnika” i dopełnione innymi własnymi wyjaśnieniami (a Pani akurat trafiła, z tym ‘zajazdem’, na coś co powinienem był wytłumaczyć i nie wyjaśniłem). „Duszę utworu”?. Przecież każdy tłumacz wie że tłumaczenie jest niemożliwością i pomimo tej wiedzy siedzi codziennie nad tą niemożliwością. Po pierwsze są inne realia, nie tylko dla cudzoziemców ale i dla Polaków, mowa się wciąż zmienia, słowa nabierają innych konotacji, ‘asesor’ dzisiaj ma inną rolę od asesora 200 lat temu Robi się po prostu co się może. Kiedy nie było ekwiwalentu, (np. na ‘kontusz’) to zostawiłem polskie słowo. Ja miałem to szczęście że byłem tak samo udomowiony w języku, kulturze, i literaturze angielskiej jak w polskiej. Pani pytanie to kwestia uczucia, jeśli się nie ma, to lepiej nie zaczynać. I zawsze duch jest ważniejszy od litery. A że my dalej reagujemy do Szekspira i Molièra to znaczy że chronologiczna i geograficzna odległość nie za bardzo nas oddala od oryginałów.

Na jakie pytania związane z utworem Mickiewicza musiał Pan najczęściej odpowiadać, jakie wątpliwości musiał Pan wyjaśniać?

– W lekturach dla Australijczyków zawsze starałem się przedstawić historyczne i geograficzne tło eposu. W tym pomagało mi trochę podobieństwo między unią angielsko-szkocką i unią lubelską. Dużą przeszkodą jest zawsze ignorancja historii i kultury polskiej. Na ogół ludzie coś wiedzą o Puszkinie; ale Mickiewicz? Kto to?

Kto był pierwszym czytelnikiem Pana pracy?

– Żona. Każde słowo, a wracałem może pięć razy do początku, zawsze przeczytałem Philippie, a ona przy każdej lekturze się śmiała i płakała.

Rozumiem z tego, że cieszył się Pan pełnym poparciem i akceptacją żony Philippy, w swojej pracy tłumacza, że miał Pan dzięki niej odpowiedni klimat, który owocował jakością tworzonego przekładu. A jakie były wrażenia innych członków Pana licznej anglojęzycznej rodziny?

– Najpierw pobłażające, potem trochę zdziwione, a teraz bardzo dumne. Stephanie (wnuczka) chwali się dziadkiem w szkole. Oba pokolenia pozowały Philippie chętnie do ilustracji. Ja sam pozowałem do postaci Jankiela i pijaka. Jeden i drugi łatwy dla mnie.

Czy może powiedzieć Pan coś więcej na temat ilustracji, które są dziełem Pana żony?

– Jestem bardzo zadowolony z tego jak złapała ducha dzieła i charakter postaci. Też się wżyła w epos. Narysowała także ilustracje do „Słowo – 200 lat poezji polskiej”

Czy nie miał Pan wątpliwości biorąc się za tłumaczenie księgi uważanej za świetność narodową?

– Żadnych wątpliwości i to z wielu przyczyn: nie podjął bym się tego gdybym nie był pewny że mogę wykonać tłumaczenie co najmniej lepsze od już istniejących, byłem pewny że posiadam specjalne kwalifikacje do tego i byłem dosyć głupi nie zdając sobie sprawy, że brak mi potrzebnych do takiego przedsięwzięcia długich i głębokich studiów. No i zacząłem bez żadnych wygórowanych ambicji. Wskoczyłem na konia i tak się nauczyłem jazdy.

W 2007 roku opublikował Pan tłumaczenia wierszy poetów polskich (Żydów i Polaków), napisane w czasie Holokaustu i po nim; a w 2010r. Antologię „200 lat Poezji Polskiej”. Czy teraz pracuje Pan nad kolejnymi tłumaczeniami?

– Antologia miała pierwszeństwo przed „Echem”. Tłumaczenie PT przez tyle lat stało się zupełnym nałogiem. Nagle, to los każdego autora, moje ulubione dziecko uciekło ode mnie. Nie można nałogu tak nagle się pozbyć, to może być nawet niebezpieczne. I szkoda było żeby nabyta na Tadeuszu wprawa i umiejętności miały zardzewieć w nie użyciu. Więc tłumaczyłem dalej, ale teraz krótsze wiersze, takie jak Konopnickiej czy Tuwima pamiętane od dzieciństwa. W kolei publikacja PT zabrała mnie do Londynu do Francji, do Polski i na Litwę. Tam chodziłem po księgarniach i odkryłem że polscy poeci nie przestali pisać wierszy w chwili kiedy Polskę opuściłem, więc wracałem z podróży z walizką pełną Herberta, Miłosza, Borowskiego, Stachury, Poświatowskiej, Osieckiej… Odkryłem erotyczne wiersze Leśmiana. Spotkałem się z panią Lipską. Zapełniała mi się teczka tymi tłumaczeniami. Dla porządku były ułożone alfabetycznie. Kiedy czytałem oryginały i ich tłumaczenia na audycjach SBS p. Hani Sadurskiej, p. Hania nazwała program „alfabet poezji polskiej’. Od tego jeden krok do zrealizowania, że mamy tu zalążek antologii od Mickiewicza do dnia dzisiejszego. Ale jak je przedstawić w antologii? Alfabetycznie od nazwisk autorów? Nie. Chronologicznie? Za sucho. Więc zdecydowałem przedstawić je podług tematu: Poezja, Miłość, Śmierć, Wojna, Holokaust, Wygnanie i Emigracja, itd. Wtedy odkryłem że miałem proporcjonalnie za wiele na temat holokaustu – Brandl & Schlesinger wydał je w dwujęzycznym zbiorku pt. „Echa – wiersze z zagłady”. „Echa” dlatego że to nie były tylko wiersze pisane w czasie zagłady, ale też długo po tym, n.p. przez Osiecką, Szymborską. Ten zbiorek jest teraz w drugim wydaniu.

Panie Marcelu, rozmawialiśmy cały czas o Pana pracy jako tłumacza i o twórczości literackiej… A jak się to ma do pracy architekta? Kim czuje się Pan przede wszystkim – tłumaczem i pisarzem czy architektem? Z Pana wypowiedzi można by wyciągnąć wniosek, że numerem jeden jest literatura. Czy tak? Czy na temat łączenia tych, jakże różnych dziedzin może Pan powiedzieć coś ciekawego naszym czytelnikom?

– Grecy mieli aż trzy muzy zarządzające poezją, i mieli ogromny wpływ na historię światowej architektury, była także u nich bogini architektury, Hestia, znana jako „pierwsza i ostatnia”, choć dużo mniej słynna od muz. Dla mnie właśnie była „pierwszą”, choć może nie ostatnią. W 63 roku życia skończyłem także prawo i dotąd pracuję jako sędzia polubowny w dziedzinie budownictwa. Trudno na życie zarobić przekładając Mickiewicza! A jeden i drugi zawód przyzwyczaiły mnie bez wątpienia do pewnego logicznego trybu myśli, który jest bezcenny w pracy translatorskiej która przejęła teraz większość mojego czasu.

A jakie są Pana plany twórcze na najbliższą przyszłość?

– W moim wieku już trudno liczyć na przyszłość dużo dalszą niż najbliższa. Ale za bardzo lubię to robić żeby dać sobie próżnować. Kiedy pracowałem nad „Echem” wyrosło we mnie specjalne uczucie dla twórczości Władysława Szlengla, zabitego podczas powstania w getcie. Dwujęzyczna antologia tego poety ukaże się za parę miesięcy, jeśli możliwe około rocznicy jego śmierci w maju 1943. Mam także prawie gotowy zbiorek wierszy dla dzieci, który czeka na wykończenie. Nie mam ochoty na tłumaczenie więcej krótkich wierszy ale przyda się może antologia trzech czy pięciu dłuższych – dotychczas mam gotowe „Ojciec zadżumionych”, pierwszą pieśń „Beniowskiego” i „Pan Senator” (akt III scena 8) „Dziadów”. Szukam co najmniej jeszcze jednego dłuższego wiersza; może czytelnicy mogliby mi zasugerować jakiś poemat?

To dobry pomysł. Przekażę Panu wszystkie uwagi czytelników, jakie napłyną po ukazaniu się tego wywiadu. Życzę realizacji planów wymienionych przez Pana, a także kolejnych, które na pewno wyłonią się w miarę urzeczywistniania się kolejnych projektów.


Rozmowę przeprowadziła Jurata Bogna Serafińska

Komentarze

Autor

Jurata Bogna Serafińska

Jurata Bogna Serafińska...Po jakimś czasie okazało się, że złapałam australijskiego bakcyla. Napisałam kilka wierszy o kangurach, zrobiłam do nich ilustracje, a poza tym zaczęłam w jakiś instynktowny sposób odnajdywać osoby związane z Australią. To byli polscy pisarze, poeci, malarze… Więcej artykułów tego autora