Mistrz wędki
Autor: Krzysztof Deja 13 marca 2014
Zenek zawsze lubiał wyprawy na ryby. Kiedykolwiek jego koledzy z pracy, organizowali wyprawę nad rzekę, on zawsze się z nimi wybierał. I co najważniejsze – miał rezultaty.
– You know, my wszyscy workmates, a ty dla nich stranger – tłumaczył mi.
Zbliżał się czas ich kolejnej wyprawy nad rzekę. Na dwa dni przed tym terminem Zenek tak nieszczęśliwie potłukł sobie palce lewej ręki, że musieli mu założyć gips. Wyglądał jak w jednopalcowej rękawicy zimowej. Oprócz bólu z wypadkiem związanego, Zen przeżywał coś w rodzaju dramatu wewnętrznego. Jego wyjazd na ryby stanął pod wielkim znakiem zapytania. Po pierwsze, nie mógł kierować autem. To od biedy można było załatwić – mógłby się zabrać z którymś z pięciu kolegów wybierających się na połów. Drugi problem był poważniejszy – nie poradzi sobie z wędką: zawiązać haczyki, przynętę czy zdjąć rybę z haczyka. Tu nie mógł polegać na kolegach, bo każdy z nich zabierał po kilka wędek i miał wystarczająco zajęcia ze swoim sprzętem.
Maggi absolutnie nie wchodziła w rachubę. Nie dlatego że nie chciała, ale nie pisany kodeks majtów z pracy, wyklucza kobiety z takich eskapad – jest to…secret mens business. To tak jakby kobietę dopuścić do barbecue. Uświęcona tradycja nie pozwala na takie zboczenie. Tylko obraz mężczyzny, trzymającego w jednym ręku chłodne piwo, a w drugim chochlę, harmonizuje z krajobrazem kuszącego dymem i zapachem true-blue-aussie-barbi. To samo z rybami.
W takiej sytuacji Zen nie mając innego wyjścia (bo nie chciał stracić okazji do wyjazdu), zgodził się na zabranie mnie ze sobą w charakterze asystenta.
Już w samochodzie, w drodze na ryby „zaprzysiągł mnie”, abym słowem nie pisnął o szczegółach wyprawy, nikomu ze znajomych, a już broń Boże Maggi. Słowa dotrzymałem, znajomym nie powiedziałem, ale nieznajomym chyba mogę…
Kiedy stanęliśmy na umówionym miejscu, nastąpił normalny rytuał, rozkładanie sprzętu wędkarskiego,przygotowanie przynęty i esky z zimnym piwem. Do Zenka nie zwracali się inaczej jak: carp’s king – karpi król to, karpi król tamto… W dosyć ironicznym tonie. Zenek tłumaczył mi na początku, że to tak z zazdrości.
Wędkowanie zaczęło się na dobre. Wszystkie wędki w akcji, łącznie z dwoma wędziskami Zena, które pod dyktando właściciela własnoręcznie przygotowałem. Największe kłopoty miałem z zakładaniem oślizgłych robaków na haczyk, ale i to mi jakoś poszło. Zaczęły się pierwsze brania. Redfin, silver perch, callop, catfish i, karp (jedynie mi znana ryba). Te ostatnie szybko zdejmowali wręcz z pogardą, z haczyka i, podrzucali lekceważąco Zenowi. Okazało się, że żaden z nich nie traktował karpia jako zdobyczy, a wręcz jako coś z pogranicza trującego okazu. Dobrze że Zen jest, to nie trzeba zakopywać – powiedział któryś, oddając nam ładny okaz europejskiego karpia, który jest bratem karpia królewskiego, tak pożądanego na polskich stołach.
Zacząłem rozumieć Zenkowe sukcesy – na niego pracowało pięciu wędkarzy… Jednocześnie żal mi się go zrobiło, że przez te ryby i jego traktują lekceważąco. Zacząłem im tłumaczyć, że fakt nazywania karpia przez czynniki rządowe – chwastem rzecznym, nie czyni tę rybę trującą. Wręcz odwrotnie, odpowiednio odfiletowana i przyrządzona jest naprawdę smaczną potrawą.
Zen szybko mnie uciszył.
– Co ci to przeszkadza – strofował mnie – niech żyją w nieświadomości, większa korzyść dla nas – zakończył, wymownie zerkając na pełne wiaderko okazałych karpi.
Wracałem z trochę mieszanymi uczuciami. Ambiwalentny nastrój targał moją duszą – jakby poeta powiedział. Bo Zen uszczerbek na honorze przez te karpie miewał, ale z drugiej strony – nigdy nas nie zawiódł – zawsze wracał ze zdobyczą (choć nie zawsze swoją).
Wasz Chris