15.09.2002
Oj, jak
bylo ciezko zasiasc przed komputerem i pisac o podrozy. Minelo juz
poltora miesiaca od powrotu z Oz, wydarzylo sie w tym czasie
mnostwo rzeczy, ktore raczej nie nastrajaja pozytywnie, a ja
myslami ciagle jeszcze jestem w Australii. Po powrocie porwal mnie
od razu wir pracy, szalenstwo pogoni za kazdym groszem. Celowo
takze odwlekalem moment zakonczenia tego dziennika, karmiac sie
wrazeniem, ze poki zostanie on otwarty, niedokonczony, tak dlugo
nasza australijska przygoda sie nie skonczy. Namagnesowanie tym
kontynentem to jedno, z tym sie liczylem, druga jednak rzecza jest
przygnebiajaca mnie – czy moze raczej nas, Justyna ma podobne
odczucia – sytuacja w Polsce, w Europie i na swiecie, ciagle
przepychanki polityczne, kompletny brak poszanowania dla drugiego
czlowieka, grozba wojny, zaglady znowu setek tysiecy ludzi w imie
chorych ambicji paru szalonych przywodcow.
W tym
ponurym, sinym swietle naszej rzeczywistosci, Australia jawi sie
nam jako kraina szczesliwosci, oaza spokoju. Zadowoleni,
usmiechnieci Australijczycy wygrali los na loterii, rodzac sie i
mieszkajac na kontynencie tak odleglym od naszej tykajacej jak
zegarowa bomba polnocnej polkuli. Moze sie wydawac, ze zbytnio
idealizuje ten kraj, mialem przeciez tylko okazje przez miesiac
poogladac zycie tam sie toczace, na dodatek z perspektywy turysty,
ktory przyjechal by ogladac i poznawac, nie zyc i pracowac. Zdaje
sobie sprawe, ze tak jak w inne kraje, Australia na pewno boryka
sie z roznymi problemami zycia codziennego, ze swiatowymi
kryzysami i niepokojami, mam jednak wrazenie, ze z racji polozenia
i odleglosci dzielacej ten kontynent od innych, zawieruchy
przetaczajace sie przez swiat docieraja tu tylko lekkim powiewem
bryzy, nie wywolujac spustoszenia w duszach ludzi. Te dusze caly
czas moga spokojnie zyc, zyc radosnie i czerpiac z zycia tyle, ile
to zycie jest w stanie zaoferowac.
Australijskie spoleczenstwo jest logiczne, takie tylko okreslenie
przychodzi mi do glowy, mysle, ze precyzuje ono cechy dla tego
narodu charakterystyczne. Zamknieci na zlo tego swiata, na
paskudne niepokoje, wykorzystuja swoja izolacje, by do swego
ogrodka nie wpuscic chwastów, ktore zaklocic moga jego kompozycje.
Z uporem i konsekwencja buduja swoj dobrobyt, kierujac go jednak w
strone zwyklych ludzi, mieszkancow, a nie rozwijajac elity, nie
tworzac przepasci pomiedzy tymi co maja, a reszta. Tu czuje sie
sie, ze kraj jest dla ludzi, to jego wszyscy mieszkancy maja rowne
prawo korzystac z dobrodziejstw otrzymanych w prezencie od
natury. Rownoczesnie dawno nie spotkalem ludzi tak otwartych na
innych, nie przywiazujacych wagi do koloru skory czy religii
innego czlowieka. Tu kazdy jest czlowiekiem, takim samym, bez
wzgledu na to do kogo sie modli czy jakiego koloru partie uwaza za
lepsza. Tu nikogo nie obchodzi jak sie wyglada, w co sie jest
ubranym, wazne jest to, co ma sie do powiedzenia, do
zaprezentowania, i ....... jak szeroko potrafi sie usmiechnac.
Utrzymaniu tego status quo pomaga bardzo miedzynarodowy charakter
tego mlodego spoleczenstwa. W kraju, w ktorym kazdy czlowiek ma
przodkow gdzies za wielka woda, wyksztalcily sie zasady tolerancji
i poszanowania innych kultur. „My wszyscy jestesmy
Australijczykami” – ucza sie dzieci w szkole, by od poczatku swego
swiadomego zycia wiedzialy, w jakim duchu nalezy traktowac sie
nawzajem.
Brzmi to wszystko bardzo moze
gornolotnie i idealistycznie, ale takie wlasnie odczucia
towarzysza mi kazdego dnia, gdy rozmyslam o tym kraju. Lapie sie
na ciaglych porownaniach, na zestawianiu w pary, bardzo
kontrastowe, rzeczy, ktore draznia mnie tu, a podobaly mi sie na
antypodach. Wspomnienia ozywaja jak za dotknieciem czarodziejskiej
rozdzki, gdy tylko mam przed oczami fotografie z Oz, jako obrazy
dokumentujace odczucia. Potwierdzaja, ze tak rzeczywiscie bylo, ze
ten kontynent istnieje, ze ta podroz sie odbyla. Inaczej moglbym
pomyslec, ze tylko mi sie zdawalo.
Strasznie dlugo nie moglem
uporac sie ze zdjeciami. Tak jak pisalem, po raz pierwszy
sprobowalem postawic na material pozytywowy, czyli slajdy.
Konsekwentnie, w czasie calej podrozy trzymalem sie tego, choc
sprawialo to troche problemow. Nie zawsze mozna bylo bez problemu
kupic filmy, gdy ich zabraklo. Z Polski nie chcialem zabierac
zapasu, obawiajac sie przeswietlen bagazu i zlego wplywu na
material. Na miejscu z kolei trzeba bylo szukac wiekszych zakladow
fotograficznych, by film do slajdow kupic. Ceny bardzo podobne jak
w Polsce, zalezne oczywiscie od miejsca, gdzie sie te filmy
kupowalo. Najtaniej (10 A$) placilem za rolke (36 klatek, 200 ASA,
FUJI) w Adelajdzie, najdrozej (14,95) za porownywalny material w
Alice Springs.
Zdjecia robilem Pentaxem
MZ50, uzywajac dwoch obiektywow, standardowego 28-80 i tele
70-300. Wypstrykalem 17 rolek, co w efekcie dalo ok. 600 fotek.
Jakosciowo wyszly przepieknie, jednak problem pojawil sie przy
skanowaniu. Za nic nie moglem uzyskac odpowiadajacej mi jakosci.
Zdjęcie, które podswietlone wygladalo na idealne, po zeskanowaniu
okazywalo sie lekko nieostre, pokryte mgielka. Mimo to wybralem
najlepsze 200 szt. i nie dalej jak w piatek (13.09. tak dlugo
popoludniami walczylem ze skanerem) oddalem do punktu
fotograficznego, gdzie z plikow wykonano odbitki. Wyszly calkiem
calkiem. Przy okazji dowiedzialem sie jednak, ze z domowego,
plaskiego skanera nigdy nie osiagne jakosci porownywalnej z
oryginalem, potrzebny jest profesjonalny skaner bebnowy. W zwiazku
z tym umowilem sie na bezplatna probe, kilka fotek zeskanowanych
zostanie w zakladzie foto, zrobione zostana tez odbitki i wtedy
zobaczymy. Cala ta procedura jawi sie bardzo skomplikowanie, na
przyszlosc chyba zostane przy tradycyjnym materiale negatywowym.
Przegladajac te setki zdjec
na monitorze komputera, jak zywe wracaly do mnie wspomnienia z
podrozy. Od poczatku, od samego przylotu przezywalem ponownie
przygody, ktore spotykaly nas w Oz, ogladalem te same miejsca i
kojarzylem je z konkretnymi ludzmi.
Kiedykolwiek na jakiejs fotce
pojawiala sie Toyota, ktora wypozyczylismy w Sydney, zawsze przed
oczami stawala mi Pani Teresa, ktora poznalismy wlasnie przy
okazji spotkania w BRITZ-u. Teresa i jej maz Krzysztof, mieszkancy
przedmiesc Sydney, bardzo przyjaznie nas potraktowali przy
spotkaniu przed naszym odlotem. Utrzymujemy obecnie kontakt
mailowy, ze wzgledu na brak czasu nieco rzadszy, niz bysmy
chcieli, ale na pewno jeszcze sie kiedys spotkamy.
Gdy dojechalismy do Adelajdy,
czekal tam na nas Stan, gospodarz tej strony. Po raz kolejny
odwiedzilismy teraz wirtualnie miejsca, po ktorych Stan nas
oprowadzil, poswiecajac swoj czas, bysmy mogli jak najwiecej
zwiedzic. Rozmawiajac o warunkach zycia w Australii, zwrocil on
wtedy uwage na problem trapiacy na tyle duza czesc spoleczenstwa
australijskiego, by stalo sie to przedmiotem dyskusji w mediach.
Chodzi mianowicie o hazard, ktory wciaga rzesze Australijczykow,
bez wzgledu na wiek czy plec. Obrazowal ten problem artykul w
gazecie, wspolnie przez nas przeczytany, mowiacy o matce trojga
dzieci, ktora sad skazal na odsiadke, dajac jej tylko trzy dni na
pozegnanie sie z pociechami przed kilkuletnim wiezieniem. Kobieta
ta zdefraudowala potezne ilosci pieniedzy z zaliczek klientow jej
firmy na domy, przepuszczajac je przez ruletke. To tylko jeden z
morza podobnych przypadkow. W szponach hazardu znajduje sie takze
rzesza australijskich emerytow, ktorzy przegrywaja namietnie swoje
renty, przechodzac pozniej na garnuszek opieki spolecznej, bez
srodkow do zycia. Spacerujac po Adelajdzie Stan pewnego razu z
tajemniczym usmiechem wprowadzil nas do okazalego budynku kolo
dworca. W salach kasyna, ktore tam sie miesci, przezylismy szok na
widok rzedow siwych glow pochylonych nad „jednorekimi bandytami”,
stolikami do Black Jacka czy rulety. Trudno bylo dostrzec
kogokolwiek mlodego, staruszkowie calkowicie opanowali ten
budynek. Bylo okolo poludnia, pod wieczor sytuacja sie zmienia,
starsi ludzie wracaja do domow. Jednak w ciagu tych paru
przedpoludniowych godzin niektorzy z nich traca srodki do zycia,
co gorsza zaciagaja dlugi, ktore rujnuja ich dotychczasowy
dorobek. Sprawa zatacza coraz szersze kregi, mowi sie o problemie
spolecznym. My jednak pomyslelismy o ogromnym kontrascie dzielacym
naszych schorowanych emerytow, stojacych w kolejkach do aptek, od
beztroskich australijskich staruszkow szalejacych w kasynach gry.
Witalnosc tych starszych ludzi jest zastanawiajaca, powstaje
pytanie, dlaczego u nas tak nie jest, dlaczego ludzie w jesieni
zycia sa w Polsce tak strasznie zgnebieni i zgaszeni....
Opuszczajac Adelajde Ghanem
do Alice Springs, wdepnelismy na sciezke turystyczna, ktora
lacznie z nami przemierzaly setki innych turystow, czy to Ozzich,
czy obcokrajowcow. Coraz to w jakims miejscu na szlaku, pomimo, ze
miejsca te byly odlegle od siebie o setki kilometrow, spotykalismy
tych samych ludzi, ktorzy tak jak my tropili atrakcje Australii.
Jadac Ghanem, uzyskalismy
kilka wskazowek na temat mijanej trasy od milej kobiety,
podrozujacej z synem. Gosc ten zwrocil nasza uwage swoim
„hrabiowskim” zachowaniem, grymasil i marudzil, jego niezadowolona
twarz ani na chwile nie zmienila wygladu. Jakie bylo moje
zdziwienie, gdy w pare dni pozniej, w centrum aborygenskim przy
Uluru, myjac zeby o 5 rano niemal nie zderzylem sie glowa z „Panem
Hrabia”, ktory tym razem przywolal na twarz szeroki usmiech i
gromkim „How are you, spotkalismy sie w Ghanie!” dal mi do
zrozumienia, ze duch Uluru przegonil kaprysy z jego glowy. Cos
jest w powiedzeniu, ze podroze zmieniaja ludzi...
Gdy bylismy w ubieglym roku
na Teneryfie, dotarlismy na najwyzszy szczyt tej wyspy (a zarazem
calej Hiszpanii) Pico el Teide, 3718 m.n.p.m. Na pamiatke tego
wydarzenia, cichcem zawinalem w T-shirt kawal wulkanicznej skaly,
ktory troskliwie opatulony dojechal ze mna do Polski i spoczywa
dumnie na polce w naszym domu. Bedac na szczycie Uluru pokusa
mowila mi: wez kawalek tej skaly na pamiatke. Czujac jednak magie
tego niezwyklego miejsca powstrzymalem sie, co jak sie okazalo
uchronilo mnie od klopotow. Rozmawiajac z Teresa i Krzysztofem w
Sydney padlo z ich strony pytanie na temat tego typu pamiatek z
Uluru. Okazalo sie, ze absolutnie nie wolno zabierac czegokolwiek
z tego swietego miejsca Aborygenow. Istnieja juz setki
udokumentowanych przypadkow, gdy zabrane kawalki skaly, ktore
polecialy z nowymi wlascicielami na inne kontynenty, przyprawialy
ich o same problemy. Rozpadaly sie malzenstwa, bankrutowaly firmy,
gineli ludzie. Nie pomagalo pozbycie sie kamienia, nalezalo go
bowiem odeslac do Australii, do macierzy. Po wyekspediowaniu
kamienia z powrotem, problemy mijaly. Chociaz nie jestem
przesadny, raczej staram sie patrzec na zycie realnie, to jednak
magia Uluru, tej poteznej skaly rzuconej nie wiadomo skad na
pustynie plaska jak talerz, zadzialala rowniez na mnie.
Uwierzylem w tajemna moc czastek tej gory.
Podrozujac dalej, ogladajac kolejne obrazy z naszej podrozy
przypomnial mi sie jeden jedyny niemily incydent, zwiazany z
kontaktami z Australijczykami, jaki przytrafil nam sie w czasie
calego miesiaca. Jadac autobusem z Cairns do Harvey Bay, przed
wycieczka na Fraser Island mielismy nieszczescie dostac miejsca
chyba dla liliputow, z tylu autobusu. Poczatkowo nie zwrocilem
uwagi na to, ze przed naszymi fotelami jest mniej miejsca na nogi
niz przed innymi. Bolesnie przekonalem sie o tym, gdy od razu po
ruszeniu autobusu, malo sympatyczne rodzenstwo okolo 18 - letnich
Australijczykow opuscilo oparcia swoich siedzen. Na nogi pozostalo
jakies 20 cm, nie pomogla prosba do nich, by nieco podniesli
oparcia. Doskonale chyba sie bawili sluchajac naszych przeklenstw
i narzekan. Nie pozostalo mi nic innego, jak wbicie kolan w
opuszczone siedzenie, tak by w miare wygodnie sie ulokowac. Teraz
to ja usmiechalem sie pod nosem bezradnie krecac glowa i
zaslaniajac sie nieznajomoscia jezyka, gdy upierdliwcy cos tam
wygadywali. Po kilkuset kilometrach osiagnelismy kompromis,
oparcie powedrowalo w gore, kolana w dol. Wysiedli w Arlie Beach,
mruczac cos pod nosami, pozegnaly ich nasze promienne usmiechy.
Have a nice day!
W tym
samym autobusie, z nudow (z Cairns do Harvey Bay jechalismy dobe)
i braku ksiazek, dawno juz przeczytanych, pograzylem sie w
lekturze bezplatnej gazety dla backpakersow. Znalazlem tam artykul
o Fraser Island, na ktora zmierzalismy. Dotyczyl on walesajacych
sie po wyspie dzikich psow dingo. Stwory te, ponoc zbyt bojazliwe
by zaatakowac doroslego czlowieka, na poczatku roku zagryzly na
Fraser 10 – letniego chlopca. Ostrzegano przed nimi, zalecano
szczegolna ostroznosc. Potraktowalem to troche z przymruzeniem
oka. Po dotarciu na Fraser Island okazalo sie jednak, ze problem
jest chyba powazniejszy niz myslalem. Wszedzie, na plakatach,
ulotkach, wszelkich materialach reklamowych o wyspie ostrzegano o
tym problemie. Rozwieszone one byly takze na wewnetrznych stronach
drzwi toalet, przebywajac w tym miejscu trudno bylo ich nie
przeczytac. Zalecano, by w razie napotkania psow dingo w zadnym
przypadku ich nie karmic, nie spuszczac z oka i wolac o pomoc.
Napedzilo nam to wszystko niezlego stracha, spedzalismy przeciez
noc na plazy, z dala od innych ludzi, chronieni tylko namiotem.
Oczami wyobrazni widzialem juz nocna walke z wataha wyglodnialych
drapieznikow. Troskliwie pochowalismy resztki jedzenia, wszystko,
co mogloby przywolac psy do naszego obozu. Cale szczescie, ta
ulotkowa kampania przeciwko dingo okazala sie dmuchaniem na zimne.
Noc spedzilismy spokojnie, a psy dingo mielismy jedyni okazje
podziwiac jadac nasza mala terenowka po plazy, jak majestatycznie
pokonywaly szeroki pas piachu przemieszczajac sie wglab tej
cudownej wyspy.
Kolejne zdjecia doprowadzily mnie z powrotem do Sydney, pieknego
miasta, gdzie czlowiek doslownie potyka sie o rzeczy niezwykle,
odpoczywa w cieniu najslynniejszej na swiecie opery i spaceruje po
najwiekszym na swiecie wieszaku na ubrania – Harbour Bridge.
Przegladajac kolejne fotografie, czulem jak nieuchronnie zbliza
sie ta ostatnia, z lotniska, z ostatniego momentu na
australijskiej ziemi. Z ostatniego momentu pobytu na innej
planecie, Wedze, tak innej od naszej nekanej problemami Ziemi. I
pomyslec, ze na ta Wege wcale nie jest tak daleko, to tylko
dwadziescia pare godzin lotu. Zatrzaskujac okladke ostatniego
albumu wiedzialem juz, ze jeszcze tam wroce..... Moze sie tam
spotkamy?
PODSUMOWANIE I STATYSTYKA
Nasza
podroz po Australii rozpoczelismy 25.06.2002. a zakonczylismy
dokladnie miesiac pozniej, 25.07.2002. Obydwoje mielismy plecaki
trekingowe, wazace miedzy 18 a 20 kg i male plecaki podreczne,
wazace ok. 7 kg każdy. W podroz zabralismy aparat fotograficzny z
dwoma obiektywami i kamere wideo.
Spedzilismy w Australii 31 dni i 30 nocy, w tym:
w hostelach i
schroniskach |
11 nocy |
na polach
caravaningowych |
9 nocy |
w samochodzie |
3 noce |
w autobusie |
3 noce |
pod golym niebem |
2 noce |
w pociagu |
1 noc |
w namiocie
|
1 noc |
Podrozujac po wielkiej petli pokonalismy ogółem ok. 10 600 km
roznymi srodkami lokomocji, w tym:
autobusem |
ok. 5 400 km |
samochodem |
ok. 3 500 km |
pociagiem |
ok. 1 600 km |
samolotem (na Fraser
Island) |
ok. 50 km
|
statkiem (na rafe
koralowa) |
ok. 50 km |
Wykonalismy ok. 600 fotografii i nakrecilismy 2 poltoragodzinne
kasety wideo.
W
czasie podrozy staralismy się zyc w miare oszczednie, ale tez bez
ekstremow. Zalozylismy, ze w miare mozliwosci postaramy się
nocowac w pokojach 2-osobowych, a nie w zbiorczych salach. Nie
rezygnowalismy tez z zadnych mozliwosci zwiedzena czegokolwiek,
wychodzac z zalozenia, ze okazja do ponownego odwiedzenia
Australii może nie trafic się tak predko.
Ogółem
w czasie tych 31 dni wydalismy w Australii sume 5.351, 80 A$,
czyli 12.683,76 zl wg kursu 1 A$ = 2,38 zl.
Na
wydatki zlozyly się:
Noclegi |
785,00 A$ |
Jedzenie (wszystko
razem) |
975,75 A$ |
Wynajem samochodow |
770,00 A$ |
Paliwo |
324,00 A$ |
Bilety autobusowe |
1190,00 A$ |
Bilety na pociag |
198,00 A$ |
Wycieczki zorganizowane |
760,00 A$ |
Komunikacja miejska |
181,50 A$ |
Bilety wstepow |
88,00 A$ |
Internet |
79,55 A$ |
Przyznam szczerze, ze
wydalismy wiecej pieniedzy niż zakladalem pierwotnie. Liczac przed
wyjazdem, okreslalem pulap lacznych wydatkow na kwote 150,00 A$
dziennie, czyli 4.650,00 A$. Nie wszystko dalo się jednak
przewidzec, na miejscu czekalo wiele roznych pokus...
Na pewno inaczej podchodzac
do sprawy można byloby sporo zaoszczedzic. Noclegi w salach
wieloosobowych, zywienie się bardziej polproduktami niż
korzystanie z restauracji, ograniczanie korzystania z atrakcji
(np. na Fraser Island można poplynac promem) itd. My ze względu na
ograniczony czas chcielismy „wyciagnac” z tego wyjazdu jak
najwiecej. Już na miejcu postanowilismy, ze raczej zdecydujemy się
na odrobienie wydatkow w Polsce, niż ograniczenie szans na
zobaczenie czegokolwiek.
Bawiac się cyframi i
podsumowujac można stwierdzic, ze jeden dzien spedzony w Oz
kosztowal nas ok. 410 zł, lub każdy pokonany kilometr 1,20 zł.
To były jak dotychczas
najpiekniejsze wakacje naszego zycia i to jedyne stwierdzenie
warte jest kazdych pieniedzy.
K O N I E C
powrot
do gory
W niecale dwa lata pozniej - w maju 2004 - Radek
powrocil do Australii. Przeczytaj ciag dalszy relacji >>