Wspomnienia Marii Jadwigi Żerebeckiej
Z Rosji do Persji
W sierpniu 1939 roku, wyjechałam z dwoma córkami z Poznania do Lwowa.
Przebywając tam u rodziny doczekałam się wkroczenia wojsk sowieckich. Ze
Lwowa wyjechaliśmy do miejscowości Całogóry. Była tam leśniczówka, w
której zamieszkał mój brat nadleśniczy z rodziną.
W lutym 1940 r. nastąpiły pierwsze wywózki. W pierwszej kolejności
byli wywożeni leśniczowie, gajowi i osadnicy wojskowi. Mój brat
namawiał, abyśmy przez Przemyśl uciekali na stronę niemiecką. Nie
chciała się na to zgodzić moja bratowa. Zdecydowaliśmy się więc, że
zostajemy.
Przyszli po nas już 10 lutego w nocy. Pierwszą noc spędziliśmy w
szkole w Całogórkach. Oprócz nas byli tam inni skazani na wywózkę. Rano
zawieziono nas do Złoczowa, gdzie wsiedliśmy do pociągu towarowego,
którym pojechaliśmy w głąb Rosji. W zaryglowanym wagonie było 50 osób,
wśród nich młoda kobieta – osadniczka z dziesięciorgiem dzieci,
wszystkie źle odziane i bose. Kiedy później dojechaliśmy na miejsce
zesłania, dzieci umierały jedno po drugim.
Po trzech tygodniach znaleźliśmy się niedaleko Archangielska.
Samochodami dowieziono nas do „posiołka” (osada – przyp. red.).
„Posiołek” ten zbudowali Polacy i Białorusini deportowani w latach
dwudziestych. Wśród zesłańców większość mężczyzn pracowała przy wyrębie
lasu. Dla nich nosiłam wodę, rąbałam drzewo i rozpalałam ogień.
Zarobione w ten sposób pieniądze nie były niestety dostateczne dla
wyżywienia mojej rodziny. W tym czasie rozszalała się epidemia Odry.
Była duża śmiertelność. Zostałam pielęgniarką.
Pewnego dnia wysłano mnie do wioski Noszul, gdzie zostałam
wychowawczynią w polskim domu dziecka. Podróż tam odbyłam rzeką Łużą,
przepływającą koło „posiołka”.
W Noszulu zamieszkałam u Rosjanki pochodzenia fińskiego, z którą
zaprzyjaźniłam się. Mieszkała w bardzo skromnych warunkach. Rodzina jej
spała na drewnianych ławach, mnie zaś odstąpiono łóżko.
W tym czasie dzieci moje zachorowały na odrę, do pracy w sierocińcu
przyszłam spóźniona. Warunki tam były ciężkie. Na obiad dzieci jadły
marną zupę, na śniadanie i kolację wywar z ziół, zastępujący herbatę
oraz suchy chleb. Pewnego dnia odwiedziła nas wizytatorka. Była ona
Rosjanką komunistką. - Dlaczego mówicie do dzieci po polsku? – spytała.
– Przecież to są dzieci polskie – odpowiedziałam. – Tak – przekonywała
mnie – ale zostaną w Związku Radzieckim i muszą mówić tylko po rosyjsku.
W pewnym momencie Rosjanka podeszła do jednej z dziewczynek, na szyi
jej widniał medalik. Zerwała go i wrzuciła do pieca. Dziewczynka
wybuchnęła spazmatycznym płaczem. Medalik ten był jej jedyną pamiątką po
matce.
Wkrótce po wizycie Rosjanki zwolniono mnie z posady w sierocińcu, za
to, że rozmawiałam z dziećmi po polsku. Nigdzie jednak nie chciano mnie
zatrudnić. W końcu sprzedałam trzy poduszki i za otrzymane pieniądze,
kupiłam trochę żywności dla siebie i dziecka.
Moja trudna sytuacja znana była w okolicy. Któregoś dnia na ulicy
zaczepiła mnie nieznana mi młoda Polka i zaproponowała pracę w
księgowości na bazie tartacznej. Propozycję tę przyjęłam. Księgowa,
która mnie przyjmowała do pracy, była Białorusinką spod Mińska,
traktowała mnie miło i serdecznie. Z równą serdecznością spotkałam się
ze strony rodziny polskiej, która zaprosiła mnie wraz z córkami do swego
mieszkania. Za zarobione pieniądze opłaciłam dzieciom przedszkole,
mogłam też czasami pójść na zupę do stołówki.
W 1942 r. dzięki pomocy znajomego Rosjanina przeniosłam się do
baraku, w którym otrzymałam jeden pokój. Nawiązałam też kontakt z moim
mężem i otrzymałam od niego sześć paczek, których zawartość sprzedałam.
Przyszła Wielkanoc 1943 r., moja córeczka Rysia zachorowała na
dyfteryt. We wsi nie było lekarza tylko pielęgniarka. Dziewczynka
umierała na moich rękach, ktoś zorganizował sanie, powieźliśmy ją do
szpitala. Kiedy dojechaliśmy – nie żyła.
Nie wiem, kto zrobił trumnę i pomógł mi pochować dziecko. Stałam nad
zaśnieżoną mogiłą i głośno płakałam.
Niedługo na szkarlatynę zachorowała druga córka. Gdy wyzdrowiała
postanowiłam wyjechać z Noszulu. Nie chciałam już bowiem, przebywać w
miejscu, gdzie tak wiele spotkało mnie złego.
W tym też czasie zgromadzono wszystkich pracujących w tartaku Polaków
i powiadomiono o porozumieniu Sikorski – Stalin. Każdy z nas mógł
obejrzeć gazetę, w której widniały fotografie trzech polskich generałów:
Andersa, Sikorskiego i Berlinga. Na ich widok niektórzy ze zgromadzonych
w sali mężczyzn, wybuchnęli płaczem. Postanowiłam, że pojadę do armii
gen. Andersa, a dziecko oddam do sierocińca. Sierocińce te tworzyły się
przy armii polskiej z przeznaczeniem dla dzieci wywiezionych do Rosji
Polaków. Nie wiedziałam jednak, gdzie organizuje się armia Andersa.
Napisałam, więc do Ambasady Polskiej w Moskwie. Za kilka dni depeszą
powiadomiono mnie, że mam udać się do Tocka w Uzbekistanie.
Zaprzyjaźniona księgowa słysząc o mojej decyzji zdziwiła się. W rejonie
Uzbekistanu panowały bowiem epidemie czerwonki i tyfusu. Przekonywała
mnie, że udając się w podróż narażam na ryzyko nie tylko siebie, ale i
dziecko.
Dzięki znajomości z urzędnikiem pocztowym, któremu w zamian za usługę
ofiarowałam kilka cennych rzeczy, saniami wiozącymi pocztę mogłam dostać
się do miasta Gorki. Podróż ta trwała 7 dni. Jechaliśmy przez ogromne
śniegi wioząc listy od kołchozu do kołchozu. Wzdłuż drogi biegła
wydeptana ścieżka – tędy wędrowali do armii polskiej przyszli jej
żołnierze.
Z Gorki statkiem i pociągiem dojechałam do Kujbyszewa i przyłączyłam
się do innych Polaków. Wsiedliśmy tam do jadącego na południe pociągu.
Przejeżdżając przez Tock, gdzie organizowana była armia polska, pociąg
celowo nie zatrzymał się. Zostaliśmy przewiezieni na plantację bawełny
do jednego z kołchozów w Uzbekistanie. Pracowaliśmy w upale na plantacji
oddalonej trzy kilometry od kołchozu. Pilnowali nas Uzbecy, jeden z nich
widząc, że nie wyrabiam normy, uderzył mnie w twarz. Pewnego dnia
zarządzono alarm i kazano się nam szykować do drogi. Obiecywano, że
wrócimy do Polski. Wiedzieliśmy, że to nie może być prawdą. Istotnie
wysłano nas do różnych kołchozów, żaden jednak nie chciał nas przyjąć.
Był chłodny listopad, kiedy córka moja zachorowała. Końmi z pociągu
przewieziono mnie z Zosią do szpitala. Znajdował się on w miejscowości
Sari – Agacz koło Taszkientu.
Dziewczynka miała 40 stopni gorączki. Mimo to wykąpano ją i dzięki
temu stan jej bardzo się pogorszył. Dyrektor szpitala poradził mnie,
abym pojechała do Taszkientu, gdzie znajdowała się delegatura Ambasady
Polskiej. Kiedy delegatowi, który mnie przyjął, opowiedziałam o ciężkich
warunkach, w jakich znajdują się leżące w szpitalu polskie dzieci, w
odpowiedzi wykrzyknął: – Proszę pani, te dzieci mają dobre warunki –
strawę i dach nad głową! Ja zaś zajmuję się polskimi żołnierzami, którzy
nieraz z wycieńczenia umierają na ulicy.
Ze łzami w oczach wróciłam do Sari-Agacz. Jednak córka moja, która
stale gorączkowała, po moim powrocie czuła się już dobrze.
Później przydzielono mnie do następnego kołchozu.
Pewnego dnia z nadjeżdżającego pociągu usłyszeliśmy polski śpiew – to
nasi żołnierze jechali do Jange – Julu, gdzie mieścił się sztab generała
Andersa. Nabraliśmy chęci, aby jechać z nimi. Jednak z powodu
panujących w okolicy epidemii, ruch kolejowy na stacji Sari –Agacz
wstrzymano. Poszliśmy więc pieszo do innej miejscowości, skąd
dojechaliśmy do Jange-Julu. W Jange-Julu skierowano mnie do sztabu
Andersa. Chciałam wstąpić do wojska, zaś córkę oddać do sierocińca.
Kapitan, która ze mną rozmawiała, uważała jednak, że nie powinnam
oddawać dziecka, gdyż jest za małe i podała mi adres kołchozu, gdzie
przebywała Polska Rodzina Wojskowa. Wróciłam po Zosię do Sari-Agacz, by
wraz z nią udać się pod wskazany adres.
Kiedy tylko wraz z córką przybyłam do kołchozu, zachorowałyśmy obie i
wysłano nas do szpitala zakaźnego. Tam straciłam przytomność. Kiedy ją
odzyskałam poprosiłam, aby postawiono mi bańki, które jak sądzę
uratowały mi życie. Naprzeciwko mnie leżała Uzbeczka. Po czerwonym
kolorze jej skóry zorientowałam się, że ma tyfus plamisty. Wkrótce
zmarła. Zapytałam, więc lekarkę, dlaczego jestem na sali, gdzie leży
zakaźnie chora? – Wy też macie tyfus – odpowiedziała. – Nie, ja nie mam,
gdyż moja skóra wygląda zdrowo. Proszę, więc natychmiast zabrać mnie z
tej sali – dodałam. Z takim samym żądaniem zwróciły się do lekarki inne
przebywające na sali chore. W ten sposób udało mi się uratować
kilkanaście osób.
Nie minął tydzień, gdy otrzymaliśmy wiadomość, że wyjeżdżamy do
Persji. Jednakże żaden pociąg nie chciał przyjąć, czterdziestupięciu
osób z rodziny wojskowej. Kapitanowi, który nami dowodził, powiedziałam,
aby dał kilkanaście rubli maszyniście pociągu jadącego w kierunku
granicy z Persją. Dzięki temu cały jeden wagon piętrowy był do naszej
dyspozycji.
Pociągiem tym dojechaliśmy do Krasnowodzka – portu nad Morzem
Kaspijskim. Przenocowaliśmy na podłodze na dworcu. Nad ranem wsiedliśmy
na stary zniszczony okręt.
Podróż naszą odbywaliśmy w milczeniu – nie wierzyliśmy, że zbliża się
wolność...
Pobyt w Persji
Poszłyśmy do łaźni, tymczasem nasze rzeczy oddano do dezynfekcji.
Obawiano się, bowiem przeniesienia z Rosji epidemii tyfusu. Następnego
dnia, po śniadaniu ruszyłyśmy z Achfazu ciężarowymi autami w drogę do
Teheranu. Otrzymałyśmy suchy prowiant z ostrzeżeniem, aby zbyt szybko
nie jeść – po długim okresie wygłodzenia mogłoby to być niebezpieczne
dla naszego życia.
Moja córeczka Zosia siedziała przy mnie, była podróżą przerażona.
Samochód mknął po serpentynach jakby nic sobie nie robił z ogromnych
przepaści. Kierowca Pers pogwizdywał i pędził jak szalony. Pierwszy
postój zapamiętałam na zawsze: w skalnym wyrębie sklepik, na ścianach
porozwieszane suszone ryby, na ladzie ciastka, migdały, chałwa, herbata
i kawa.
Po wpływem tego widoku poczułam się wolna, ustąpiło uczucie niepokoju
i lęku, które tak silnie nękało mnie w Rosji.
Ucałowałam moją córeczkę i przytuliłam ją do siebie. Zaraz też w
małych szklaneczkach podawano nam herbatę. Pokrzepione, z uśmiechem na
ustach, późnym popołudniem dojechałyśmy do Teheranu. Zawieziono nas do I
Polskiego Obozu. Obie z Zosią i innymi rodzinami, z którymi
zaprzyjaźniliśmy się w podróży, zostałyśmy umieszczone w jednej sali.
Nie było tam żadnych mebli, spałyśmy, więc na własnych kocach i
bagażach.
Kilka dni po przyjeździe uczestniczyłam już w konferencji
organizacyjnej szkolnictwa polskiego w Teheranie. Obejmowało ono szkoły
podstawowe i gimnazja. Nie dysponowałyśmy podręcznikami i programami
nauczania, mogłyśmy, więc liczyć jedynie na pamięć nauczycieli, którzy
jeszcze dwa lata temu pracowali w swoim zawodzie w Polsce. Każda z
nauczycielek otrzymała, więc taką klasę, którą przed samą wojną
prowadziła w kraju. Mnie przydzielono III klasę szkoły podstawowej.
Nie mieliśmy pomieszczenia i nauka odbywała się na dworze. Zajęcia
rozpoczynały się o godzinie 7 rano i trwały dla klas niższych do 10, dla
starszych do 11 lub 11.30. Dłużej, bowiem ze względu na upały, nie można
było wytrzymać na wolnym powietrzu. Brak było ławek, dlatego dzieci do
siedzenia przynosiły cegły i poduszki.
Lekcje zaczynały się od powtórki z ortografii i gramatyki, później
przechodziłam do stylistyki. Na razie nie było podręczników. Wkrótce
jednak miałyśmy już kilkanaście odbitek podręczników języka polskiego z
klasy III, wykonanych na powielaczu.
Zaproponowano mi także, abym podjęła lekcje śpiewu i prowadzenie
chóru w gimnazjum. Propozycję tę przyjęłam, miałam bowiem odpowiednie
przygotowanie muzyczne (w Polsce grałam na fortepianie i skrzypcach, a w
1929 roku ukończyłam Wyższy Kurs Nauczycieli Śpiewu i Wychowania
Fizycznego w Poznaniu).
Moja praca dawała dobre wyniki i wkrótce mój chór stał się znany.
Ćwiczyliśmy polskie pieśni religijne i śpiewaliśmy je podczas Mszy Św. w
kościele francuskim.
Miałam już spore grono przyjaciół. Powoli zapominałam o swej
jątrzącej ranie – wspomnieniu związanym ze śmiercią starszej córki.
Pewnego jednak dnia Zosia zachorowała i lekarz doradził mi, abym ze
względu na jej zdrowie przeniosła się w góry do leżącego 1100 metrów nad
poziomem morza Isfahanu. Przyznam się, że z wielkim żalem opuszczałam
gościnny Teheran, gdzie tak bardzo cieszyłam się z odzyskanej wolności.
Serdecznie też pożegnałam się z moimi przyjaciółmi, z którymi już nigdy
nie miałam się spotkać.
Przybyliśmy wkrótce do położonego w kotlinie, otoczonej nagimi
kolorowymi skałami Isfahanu – dawnej stolicy Persji. To stare miasto
pełne było świątyń, meczetów i książęcych pałaców. Kanałami płynęła woda
zasilająca ogrody i pola, wzdłuż ulic widać było gliniane mury, które
zazdrośnie kryły rodzinne życie mieszkańców miasta.
Po przybyciu do Isfahanu, ulokowano mnie w oficynie pałacu perskiego
księcia, który oddał jego część do dyspozycji polskim władzom szkolnym.
Mieścił się tam Zakład Pierwszy Chłopięcy, tzw. Baghno, byłam jego
kierowniczką.
Rozpoczęliśmy naukę. Odbywała się ona w pałacowych salach na
mozaikowej posadzce lub przy stołach w parku. Naszym zakładem opiekowało
się małżeństwo Jlief. Pan Jlief był angielskim pastorem, a jego żona
lekarką. Okazywali polskim dzieciom dużo serca i życzliwości. On zajął
się aprowizacją naszej kuchni, ona zaś dbała o stan zdrowia dzieci. Był
on bardzo zły, na twarzach, rękach i nogach występowały u nich niegojące
się rany, które były wynikiem awitaminozy. Kuracja polegała na
codziennym piciu soku z owocu granatu, co szybko przyniosło pożądane
skutki.
Książę, właściciel pałacu, życzył sobie poznać kierowniczkę zakładu.
Zostałam zaproszona na filiżankę kawy do jego salonu. Byłam w
towarzystwie polskiego delegata z Teheranu, który prowadził z księciem
rozmowę w języku francuskim. Salon, w którym piliśmy kawę, był olbrzymim
pokojem o dużych oknach i lśniącym parkiecie. Na jego tle skromnie
przedstawiały się obite skórą fotele i firanki w oknach. Nigdzie nie
widać było kwiatów; odniosłam wrażenie pustki. Sam książę był mężczyzną
w sile wieku. Gdy się uśmiechał, jego twarz, raczej bez wyrazu, stawała
się miła i intrygująca. Ubrany był po europejsku i z wyglądu przypominał
angielskiego dyplomatę.
Z zakładu I Baghno, przeniosłam się do mniejszego, żeńskiego. W
czasie wolnym od pracy wraz z innymi nauczycielami pisaliśmy listy do
dowództwa armii polskiej na Bliskim Wschodzie. W listach tych
podawaliśmy nazwiska dzieci, które uczyły się w naszej szkole. W ten
sposób wiele z nich odnalazło swych ojców i przestało być sierotami.
Tutaj też poznałam dziewczynkę, która cierpiała na tropikalną malarię.
Wysoka gorączka sprawiała, że drżała z zimna. Przykryłam ją pierzynką i
wdawałam się w rozmowę. Dowiedziałam się, że ojciec jej w 39 roku we
Lwowie został uwięziony przez Rosjan, mama jej dawno zmarła, zaś ona
wraz z ciotką zostały wywiezione do Rosji. Od tej rozmowy datowała się
nasza przyjaźń. Ona miała na imię Zosia i nazywała mnie swoją mamusią.
Miałam, więc teraz dwie córeczki, obie Zosie.
Tymczasem chmury powoli gromadziły się nad Isfahanem. Koczownicze
szczepy Kurdów raz po raz przybliżały się do miasta – mieli oni
porachunki z rządem Iranu. Anglicy, którzy przejęli opiekę nad polskimi
uchodźcami z Persji obawiali się o nasz los. Zaczęto przygotowywać
transporty chętnych do wyjazdu do Pretorii. Wśród opuszczających Persję
była też kierowniczka Zakładu nr 6 dla dziewcząt. Zaproponowano mi, abym
objęła jej stanowisko. Zakład nr 6 czyli „szóstka” – mieścił się w
pałacu biskupa ormiańskiego. Jego frontową część i oficynę przeznaczył
on dla polskiej szkoły. Tylna część pałacu tonęła w zieleni. Wieczorem,
kiedy już upał nie dokuczał, wychodziliśmy wraz z innymi nauczycielami
na balkon. Z daleka słychać było głosy dzwonków, to powracały z dalekiej
wyprawy karawany wielbłądów. Dźwięk tych dzwonków kojarzył nam się z
Polską – wówczas doskwierała nam tęsknota.
W zakładzie nr 6, oprócz 7 – letniej szkoły podstawowej,
zorganizowany był kurs kroju i szycia. Kursy takie, w których
uczestniczyły dziewczęta od 15 do 18 roku życia, były bardzo potrzebne.
Chodziło, bowiem o to, by zdobyły one zawód, który mógłby przydać się im
na obczyźnie lub po powrocie do kraju. Staraliśmy się, aby uczniowie
podczas pobytu w Persji kultywowali tradycje narodowe i religijne. W
kościele, który znajdował się blisko pałacu, obchodzone były święta
polskie: – Boże Narodzenie z łamaniem się opłatkiem oraz Pasterka i
Święta Wielkanocne. Uroczystościom tym patronował ksiądz Wilniewczyc.
Obchodzono święta narodowe (3 maja, 11 listopada).
Pewnej nocy na początku 1944 roku obudził nas alarm. Kazano budzić
dzieci, pakować się i czekać na ciężarowe auta, które miały zabrać nas z
Persji. Chwila była bardzo niebezpieczna. Kurdowie stali u bram
Isfahanu. Po kilku godzinach alarm odwołano i dzieci wróciły do łóżek.
Od tego zdarzenia wszystkie polskie zakłady, przygotowywały się już do
opuszczenia Persji. Każde dziecko otrzymało nową, dość dużą walizkę.
Wychowawczynie zaś szły do magazynu i razem z uczennicami dokonywały
wyboru odzieży i obuwia. Rodziny polskie zapisywały się na wyjazd do
krajów, będących pod panowaniem korony brytyjskiej.
Wraz z moją koleżanką nauczycielką, która miała synka w wieku Zosi,
zapisałam się na wyjazd do Kenii. Byłyśmy już spakowane, brakowało nam
jedynie worka na pościel. Zaszłyśmy, więc do pobliskiego sklepu, którego
właścicielem był polski Żyd. Doradził nam, abyśmy zrezygnowały z wyjazdu
do Afryki; „Wasze dzieci nie przystosują się do upalnego klimatu, jeśli
więc możecie zrezygnujcie z wyjazdu” – powiedział. Postanowiliśmy, więc
że zostaniemy. Byłyśmy też wdzięczne Bogu, że ktoś uświadomił nam, jak
wielkim ryzykiem byłaby dla nas podróż do krajów tropikalnych.
Był czerwiec 1944 roku. Przez szwajcarski Czerwony Krzyż, otrzymałam
wiadomość, że mój mąż i bracia w Polsce, oprócz jednego, żyją i są
zdrowi. Była to wielka radość, nie tylko dla mnie i dziecka, ale także
dla znających nas osób.
Któregoś dnia wizytator oznajmił mi, że rząd Nowej Zelandii na okres
wojny zaprasza do swojego kraju przebywające w Persji polskie dzieci.
Oprócz kierownictwa organizacyjnego powierzono mi także kierownictwo
pedagogiczne całego transportu. Do wyjazdu zakwalifikowano tylko te
dzieci, które były sierotami oraz ok. 100 osób personelu pomocniczego.
Przygotowania zajęły nam całe lato. Opuszczaliśmy Persję 24 września.
Było upalne popołudnie. Ciężarówkami Persowie zawieźli nas do stacji
kolejowej. Tam angielscy oficerowie wzięli nas pod swoją opiekę.
Zmierzch szybko zapadł. Pociąg ruszył w kierunku portu nad Zatoką
Perską. Siedziałam w kąciku przedziału i cichutko płakałam. Żal mi było
Persji, gdzie Polacy tak wiele doświadczyli dobrego po ciężkiej tułaczce
w ZSRR, gdzie tak dużo udało nam się zrobić dla polskich dzieci.
Przed nami było nieznane.
Nowa Zelandia – kraj przeznaczenia
Do portu Shiraz przyjechaliśmy pociągiem. Rozmieszczono nas w
barakach, w których czekaliśmy na przybycie statku mającego zabrać nas
do Bombaju. Od Anglików otrzymałam polecenie podzielenia dzieci na
grupy. Praca ta zajęła mi całą noc. Wreszcie wsiedliśmy na statek.
Kiedy dopłynęliśmy do Bombaju, okazało się, że dla naszego statku
zabrakło miejsca w porcie. Staliśmy więc na redzie. Panował tropikalny
upał. W kabinach było tak gorąco, że spaliśmy na podłodze. Trzeciego
dnia holownik wprowadził statek do portu. W Bombaju przesiedliśmy się na
okręt wojenny. Płynęli nim żołnierze z frontu włoskiego na urlop do
Nowej Zelandii i Ameryki. Okręt ten osłaniały 4 kontrtorpedowce i 2
samoloty bombowe.
Pewnej nocy, kiedy spaliśmy wszyscy mocnym snem, nagle poczuliśmy
silny wstrząs, tak mocny, że pospadaliśmy na podłogę. Na pokładzie
panował ruch, który sygnalizował, że coś się zdarzyło. Rano od żołnierzy
amerykańskich dowiedzieliśmy się, że okręt nasz był w wielkim
niebezpieczeństwie. Płynęliśmy, bowiem po Oceanie Indyjskim, gdzie
stacjonowało szereg łodzi podwodnych. Jedna z nich wysłała w kierunku
naszego statku torpedę. Na szczęście zauważył ją konwojujący nas
samolot, który dał sygnał ostrzegawczy i określił, pod jakim kątem okręt
musi skręcić, aby uniknąć storpedowania. W ten sposób ocaleliśmy.
Jedzenie na statku było wyśmienite. W barze na talerzach i półmiskach
uśmiechały się do nas potrawy z ryb, ale rzadko, kto je próbował.
Chorowaliśmy, bowiem na chorobę morską. Nudności i torsje nękały
niemiłosiernie, toteż z wielką ulgą po długiej, męczącej podróży
(1.9.1944) powitaliśmy port Wellington, stolicę Nowej Zelandii.
Oczom naszym ukazał się jesienny, górzysty krajobraz miasta, byliśmy
oczarowani jego pięknem. W porcie przywitał nas sam premier
nowozelandzkiego rządu – Frazer.
Sympatyczny pan życzył miłego pobytu na obcej ziemi, zapewniając że
wszyscy jej mieszkańcy będą odnosić się do nas życzliwie. Później, pod
opieką nowozelandzkich pielęgniarek przeszliśmy do pociągu, który
zawieść nas miał do Pahiatua – mieścił się tam Obóz dla Polskich Dzieci.
Droga tam, była triumfalnym wjazdem Polaków do Nowej Zelandii. Na
stacjach powiewały polskie flagi. Na jednej z nich pociąg zatrzymał się,
zagrano wtedy polski hymn.
Po przyjeździe obejrzałam obóz – małe osiedle z kaplicą, szkołą,
biblioteką i kinem. Magazyny zawalone były odzieżą dla dzieci, a w
pobliskim sklepiku można było kupić najpotrzebniejsze rzeczy.
Na drugi dzień po przyjeździe odwiedził nas delegat rządu
londyńskiego. Wszystkie nauczycielki otrzymały wtedy pierwszą pensję.
Delegat bowiem wyraził życzenie, abyśmy kupiły sobie odpowiednią odzież
i nie wyróżniały się ubogim strojem od tutejszej ludności. Niebawem
zakomunikowano, że nadszedł czas rozpoczęcia roku w szkole podstawowej i
licealnej. Zostałam kierowniczką szkoły żeńskiej, zaś kierowniczką
męskiej Pani Skwarko. Mimo ciężkich przeżyć w Rosji, wszystkie dzieci
uczyły się pilnie i przechodziły z klasy do klasy.
Nastała jesień, deszcze padały całymi tygodniami. Dzieci marzły i
poodmrażały sobie ręce i nogi. W szkole było wtedy zimno, nieraz więc
przeprowadzałam lekcje w swojej domowej kuchni. Dzieci przychodziły tam
chętnie. Oprócz prawdziwego ciepła, szukały ciepła rodzinnego. Większość
z nich jeszcze w Rosji rodzice oddali do polskich sierocińców, które
powstawały tam u boku formującej się armii polskiej. Sami zaś nierzadko
ginęli z chorób i głodu. Część spośród nich jednak ocalała. Dlatego, jak
już wspominałam, poza zajęciami prowadziliśmy stale akcję poszukiwania
rodzin naszych dzieci. Wielu ojców odnajdywaliśmy wśród żołnierzy
przebywających na Bliskim Wschodzie. Sukcesem było np. odnalezienie ojca
sześciorga rodzeństwa. Po rozwiązaniu armii przyjechał on do Pahiatua.
Zaoferowano mu pracę oraz mieszkanie, gdzie mógł zamieszkać z dziećmi.
Na każdym kroku społeczeństwo Nowej Zelandii okazywało nam wiele
troski i życzliwości. Na okres wakacji uczniowie byli zapraszani do
rodzin nowozelandzkich. W ten sposób poznawali angielski oraz zawierali
przyjaźnie.
Serdecznie witano przybywających do obozu gości. W roku 1945
odwiedziła nas żona Baden Powella. Z tej okazji przygotowano ognisko z
harcerskimi zabawami i pieśniami. Zachwycona nimi Angielka powiedziała
do polskich dzieci: „Nowa Zelandia jest dla was drugą ojczyzną,
starajcie się dobrze uczyć i pracować, bo tu zostaniecie, aby poprawić
naszą rasę”. Szczęście, że dzieci nie znały na tyle angielskiego, aby
zrozumieć treść przemówienia. Zgodnie, bowiem z umową, przybyliśmy do
Nowej Zelandii tylko na czas wojny. Przemówienie Pani Powell, było
pierwszym zgrzytem w wielkiej przyjaźni nowozelandzko – polskiej.
Zrozumieliśmy bowiem, że polskie dzieci zostały potraktowane nie jak
poszkodowane przez los ofiary wojny, ale jako zastrzyk świeżej krwi
wzmacniającej stare społeczeństwo.
Nieco później do naszego obozu przybył sam premier nowozelandzkiego
rządu. Po tej wizycie polscy uczniowie wystąpili w Wellington. Ponieważ
zbliżał się 3 maja, przygotowano spektakl pt. „Konstytucja 3 Maja”, a na
zakończenie odśpiewano „Te Deum” i ku wielkiej radości przybyłych,
piosenkę „My Bonny”, którą wzruszona widownia przyjęła z największym
entuzjazmem.
Nadszedł 9 maja 1945 r. Tego dnia powzięłam myśl powrotu do kraju.
Napisałam o tym do mojej bratowej do Poznania. Kilka miesięcy później
bratowa doniosła mi, że mój mąż zmarł na tyfus brzuszny. Był to dla mnie
i dla Zosi wielki cios. Przyjaciółka – Luna Krzyżanowska doradziła mi,
abym grała na stojącej w kaplicy fisharmonii i w ten sposób koiła swój
ból. Często więc mieszkańcy obozu mogli słyszeć moją grę przepełnioną
uczuciem bólu i rozpaczy.
Coraz częściej mówiono o powrocie do Polski. Na wyjazd do kraju
zapisałam się w styczniu 1946 r. Wyobrażałam sobie, że smutek trapiący
mnie po śmierci męża ukoi się pośród rodaków. Wtem grom z jasnego nieba.
Ksiądz Wilniewczyc ogłosił swój wyjazd z Nowej Zelandii. Był on naszym
opiekunem duchownym, toteż było to dla nas duże przeżycie.
Opowiedział nam, że w Wellington dano mu do zrozumienia, że powinien
zaprzestać praktyk w liturgii polskiej. Nowa Zelandia jest, bowiem
krajem zamieszkałym w większości przez protestantów, a dzieci polskie
które w niej pozostaną, nie będą miały możliwości praktykowania w
liturgii katolickiej. Zniechęcony tym ksiądz podjął decyzję wyjazdu do
Bejrutu. Ogarnął nas smutek. Zdaliśmy sobie sprawę, że został zamknięty
pewien szczęśliwy etap naszego pobytu w Nowej Zelandii. Kiedy nadszedł
dzień wyjazdu księdza Wilniewczyca, żegnał go cały obóz. Osobiście
odebrałam to wydarzenie jako wskazówkę dla siebie. Nabrałam
przeświadczenia, że dobrze robię jadąc do Polski. Tymczasem trzeba było
postanowić coś w sprawie przyszłości naszych wychowanków. Rząd Nowej
Zelandii zapowiadał, że obóz w Pahiatua, będzie zlikwidowany. Do Polski
mogły wracać tylko te dzieci, które odnalazły rodziny w kraju. W ten
sposób wiele z nich nie wróciło już do ojczyzny. Z tego powodu było też
dużo tragedii. Nauczycielki, które chciały wracać do Polski,
przygotowywały się do tego pełną parą. Kupowały odzież, lekarstwa oraz
przybory kuchenne. Ostatnie święta Bożego Narodzenia upłynęły nam w
smutku i niepokoju. Dzieci wiedziały już, że nasz transport będzie
gotowy w kwietniu 1948 r.
Tymczasem polskie władze obozowe próbowały zatrzymać mnie w Nowej
Zelandii. Delegat rządu londyńskiego p. Zaleski prosił, abym pozostała.
Nie proponował mi jednak żadnej pracy. Tym bardziej więc byłam
przekonana, że powinnam wrócić do kraju.
Ostatnie miesiące mego pobytu w obozie wypełniła mi między innymi
podróż do Dunnedin, gdzie zaproszona byłam wraz z chórem na koncert
pieśni polskiej. Dyrektor miejscowego liceum zaprosił mnie i
przyjaciółkę Lunę na herbatę. Opowiadał nam, że był w Polsce. Zapamiętał
częsty widok pasących się gęsi. Słysząc to obecni w naszym towarzystwie
Anglicy, wybuchnęli śmiechem. Zrobiło mi się nieprzyjemnie. – A nas w
Nowej Zelandii uderzył widok baranów – odpowiedziałam. Wówczas
zapanowała chwila milczenia. Ze względu na zakaźne choroby
(Heine-Medina), które panowały szczególnie w okresie gorących miesięcy
grudnia, stycznia i lutego, obóz nasz był terenem zamkniętym. Wyjątek
uczyniliśmy dla Grzegorza Tredera. Jego dziad i babka pochodzili z Prus
Wschodnich. Pod koniec XIX w. wsiedli na okręt mający ich zawieść do
Ameryki. Nie dotarli tam. W tym bowiem czasie królowa angielska
zaludniała Nową Zelandię. Odkupiła więc od króla pruskiego podróżujących
statkiem Polaków, płacąc mu 5 funtów za każdego z nich. W ten sposób
dziadkowie Tredera trafili do Nowej Zelandii.
Grzegorz odwiedzał nas ze swą irlandzką żoną. Podczas rozmowy bił się
w piersi i z entuzjazmem wołał: „Jestem Polakiem, biłem się za Polskę !”
Opowiadał mi, że w czasie I wojny światowej jako ochotnik w oddziałach
nowozelandzkich na froncie francuskim został ciężko ranny.
Nadszedł wreszcie dzień wyjazdu. Pociągiem dojechaliśmy do dużego
portu miasta Auckland. Po przepłynięciu równika odbył się bal połączony
z występami dzieci polskich, które tańczyły krakowiaka. Bal trwał do
białego rana. Ze względu jednak na męczącą nas chorobę morską, nie
mieliśmy jednak siły, aby wziąć w nim udział. Wreszcie dopłynęliśmy do
angielskiego portu Southampton, skąd pociągiem zawieziono nas do
Londynu.
Tam brat Luny, malarz Władysław Krzyżanowski, pokazywał nam miasto.
Dwa dni później byliśmy już na „Batorym”, a po trzech dniach
przybyliśmy do Polski.
W porcie powitał nas Mazurek Dąbrowskiego. 1 czerwca 1948 r. byliśmy
w Poznaniu.
Wspomnienia Marii Jadwigi Żerebeckiej spisała i opracowała Agata
Mianowska
|