Niedzielny
poranek 17 września 2006 roku na długo pozostanie w pamięci polskiego
maratończyka Leszka Stachowiaka, uczestnika Blackmores Sydney Marathon.
To był
niesamowity widok. Na linii startu stanęło 17 tysięcy kobiet, mężczyzn i
dzieci, by wziąć udział w tradycyjnym biegu maratońskim podczas The
Blackmores Sydney Running Festival 2006.
Dla wielu była to świetna
zabawa w tzw. biegu rodzinnym, biegu przez popularny Sydney Harbour
Bridge, poprzez półmaraton i... pełny maraton na dystansie ponad 42
kilometrów dla tych, którzy swój bieg potraktowali wyczynowo.
Wśród prawdziwych
maratończyków z całego świata, na dystansie 42 kilometrów 195 metrów,
był Leszek Stachowiak, członek Klubu Biegacza Dragon z Janowca
Wielkopolskiego. Nasz zawodnik ukończył swój bieg na 448
miejscu w czasie 3:50:21. Do mety dobiegło 1217 zawodników.
Zawodnicy biegli
przez Sydney Harbour Bridge, ulicami metropolii, do mety przy Sydney
Opera House, która jest zaliczana do cudów współczesnego świata.
* * *
– Marzenia się spełniają –
mówi Leszek Stachowiak. – Te słowa popularnej polskiej piosenki
są od dawna moją dewizą życiową. Świadczy o tym 46 maratonów, które
przebiegłem w ciągu dziewięciu lat. Ponieważ założyłem sobie kiedyś, że
przebiegnę chociaż raz na każdym kontynencie, od dawna marzyłem, aby
zaliczyć w Australii Sydneyski maraton. Nie byłem jednak pewny, czy to
marzenie mi się spełni, jego realizacja wiązała się bowiem z ogromnymi
kosztami. Sądziłem też, że nie mam w Australii żadnych znajomych.
Pewnego dnia przypomniałem sobie, że przecież w Australii mieszka mój
krajan – Jacek Szociński!
To jemu właśnie zawdzięczam
nawiązanie znajomości z Krystyną i Romanem Czesak, którzy
umożliwili mi dziesięciodniowy, wspaniały, niezapomniany pobyt w Sydney
i okolicach. Państwo Czesakowie okazali się cudownymi, gościnnymi ludźmi,
dzięki którym nie tylko przebiegłem maraton, ale i zwiedziłem ciekawe
miejsca w stanie Nowa Południowa Walia, której Sydney jest stolicą.
Byliśmy w Blue Mountain, Fenolan Caves, zwiedziliśmy Królewski Park
Narodowy, Featherdale Wildlife Park, Sydney Tower, Sydney Aqarium,
spacerowaliśmy plażami... Zachwycaliśmy się wspaniałą roślinnością
Królewskich Ogrodów Botanicznych. Tym, co najbardziej mnie urzekło, był
Olmpic Park. Pewnie dlatego, że jestem nauczycielem wychowania
fizycznego i wieloletnim fanem sportu. Myśl, że znajduję się w miejscu,
gdzie przed 6 laty walczyli i zdobywali laury najlepsi sportowcy świata,
na pewno pozostanie w mojej pamięci na bardzo długo.
17 września
stanąłem na starcie maratonu. Chociaż byłem tysiące kilometrów od
Polski, to na każdym kilometrze tego najdłuższego biegu byli ze mną moi
polscy znajomi – Krysia i Jacek. Dzięki nim i wspaniałej atmosferze,
która towarzyszyła tej imprezie, udało mi się przebiec kolejny,
czterdziesty szósty maraton i „zaliczyć” Australię.
Dziesięć
australijskich dni minęło niepostrzeżenie. Wróciłem do Polski nie tylko
z medalem, ale przede wszystkim ze wspaniałymi wrażeniami, bagażem
nowych doświadczeń życiowych i z myślą, że poznałem wielu wspaniałych
ludzi.
Chciałbym
podziękować Krysi, Jackowi i Romanowi, którzy przyczynili się do tego,
że moja wyprawa na antypody była udana i pełna niezapomnianych wrażeń.
Pozdrawiam również moich nowych znajomych, którzy podczas barbecue
zorganizowanego przez Krysię i Romana cieszyli się ze mną moim kolejnym
sportowym sukcesem.
Prawdopodobnie
już nigdy nie znajdę się w Australii, ale ludzi tam poznanych i
zwiedzonych miejsc nigdy nie zapomnę.
Panie Leszku,
nigdy nie mówi się „nigdy”. Mam nadzieję, że znów Pana w Australii
zobaczymy. Jak zaczęła się Pana przygoda z maratonem?
- „Od zawsze” interesowała mnie
historia tego biegu. Uważałem jednak, że jest to dyscyplina dla
wybrańców. Jednak gdy w 1982 roku Ryszard Marczak zajął czwarte
miejsce w Nowym Jorku, zacząłem marzyć o udziale w tym największym
maratonie świata. Z tym marzeniem żyłem przez kilka lat. W1996 r.
podczas biegu sylwestrowego w Poznaniu długo rozmawiałem z Jurkiem
Stawskim i dziwiłem się, jak to jest możliwe, by biegać maratony z
martwicą wątroby i bez jednej nerki!? Jurek powiedział mi tak: - ja bez
jednej nerki i z martwicą wątroby mogę biegać maratony, a ty, zdrowy jak
koń sobie nie poradzisz?! Spotkamy się w kwietniu we Wrocławiu, tylko
trenuj solidnie! Co mogłem zrobić innego? Wspólnie z kolegą z osiedla,
Julkiem Rokitą, zaczęliśmy przygotowania do naszego pierwszego
maratonu we Wrocławiu. W biurze maratonu, a był to rok 1997, spotkałem
Jurka, i on się naprawdę ucieszył, że mnie widzi, że go posłuchałem i
podjąłem tak ważną decyzję.
Cieszę się, że Pana
przygoda z tym sportem zaczęła się we Wrocławiu, bo jest to moje
rodzinne miasto. Dlatego ciekawa jestem wrażeń, jakie Pan z Wrocławia
wywiózł.
- Maraton we Wrocławiu to
wielkie emocje i strach o to czy podołam. To wielki wysiłek, ale i...
wspaniała atmosfera! Na 35 kilometrze nogi odmówiły mi posłuszeństwa.
Ogromną siłą woli jednak go ukończyłem i to w
czasie poniżej czterech godzin! Dokładnie w 3:59:52. Proszę mi wierzyć,
byłem wtedy najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi i już wiedziałem, że
maraton to jest to!
Po raz pierwszy za granicą wystartował Pan w Berlinie...
To był również rok 1997. Szok! Dwa miliony kibiców na trasie, zespoły
muzyczne, orkiestry, mieszkańcy z garnkami i trąbkami. Całe miasto żyło
tym maratonem. Ale tym razem miałem pecha. Na 26 kilometrze dopadł mnie
ból kolana. Swój bieg ukończyłem w czasie 4:15:45. O maratonach mogę
mówić godzinami. Każdy jest inny. Ale zawsze wspaniały i pełen wrażeń.
Trudno jest mi sobie wyobrazić, że, ot, któregoś dnia
postanowił Pan o starcie w maratonie, w ciągu kilku miesięcy przygotował
się do zawodów i zdobył medal.
- Oczywiście, że jest to
niemożliwe. Wszystko zaczęło się w roku 1983, gdy podjąłem pracę w
Szkole Podstawowej w Sarbinowie II jako nauczyciel wf . Gdy po kilku
miesiącach pracy okazało się, że jest tu młodzież z uzdolnieniami
lekkoatletycznymi, postanowiłem zająć się nią. Wtedy zacząłem „bawić
się” w bieganie razem z moimi uczniami. Założyłem Klub Biegacza,
organizowałem wyjazdy na biegi masowe. Bieganie zaczęło sprawiać nam
dużo radości i sukcesów. W ciągu sześciu lat pracy moi wychowankowie
wygrywali nawet mistrzostwa województwa.
Po pewnym czasie zacząłem
dodatkowo biegać na dłuższych dystansach, 8-kilometrowych, też
rekreacyjnie. 1 września 1989 roku podjąłem pracę w Szkole Podstawowej w
Janowcu Wielkopolskim Zgłosiłem się do Pana Andrzeja Dobersztyna,
dyrektora Ogniska Pracy Pozaszkolnej z propozycją utworzenia klubu
biegacza przy tej placówce. Efektem kilkuletniej pracy z utalentowaną
młodzieżą było zdobycie srebrnego medalu na Mistrzostwach Polski w
biegach przełajowych przez Tomasza Woźniaka. Jeżdżąc po kraju z
młodzieżą na imprezy biegowe postanowiłem zorganizować podobną w Janowcu
Wlkp. Propozycja przypadła do gustu ówczesnemu naczelnikowi miasta Panu
Tadeuszowi Błochowiakowi. Od tej pory, od roku 1989, w ostatnią
niedzielę maja odbywają się w Janowcu Wlkp. Ogólnopolskie Biegi im.
Tomasza Hopfera na dystansie 10 kilometrów.
A potem
przyszedł rok 1996, gdy spotkałem biegającego sąsiada z osiedla Julka
Rokitę. Biegaliśmy sobie wspólnie, startowaliśmy w zawodach,
rywalizowaliśmy z innymi. Jesienią pojechaliśmy na Cross na Skarpie w
Toruniu. To, co przeżyłem na trasie, było koszmarne! Na ostatnim
okrążeniu miałem już serdecznie dosyć. To wtedy właśnie spotkałem Jurka
Stawskiego z chorą wątrobą i bez jednej nerki, który mnie przekonał...
Cieszę się,
że pańskie marzenia się spełniają. Czy mogę zapytać jakie one są?
Przebiec wszystkie maratony w Polsce.
Biegać wszystkie maratony w Poznaniu. Przebiec w każdym kraju
jeden maraton. Zaliczyć największe maratony w Nowym Jorku, Chicago i
Bostonie. Jest to realne, bo mam wizę do USA na dziesięć lat. Przebiec
maraton na każdym kontynencie. Jak dotychczas, moje plany
konsekwentnie realizuję.
Serdecznie
dziękuję i życzę powodzenia.
Rozmawiała
Lidia Mikołajewska
Fot:
|