Przegląd Australijski
Image Map

Strona
główna
Australia
z oddali
Świat Tubylców
Australijskich
Wędrówki
kulinarne
Piórem,
Pędzlem i...
„Panorama”
- miesięcznik
Ostatnia aktualizacja: 29.12.2012

Pasje Bogumiły Żongołłowicz

maj 2011

Mam nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto doceni moje badania i zabezpieczy ich wydanie


Książka Jego były Czerwone maki... opowiada o życiu i karierze artystycznej Gwidona Boruckiego (a właściwie Gwidona Alfreda Gottlieba) – pierwszego wykonawcy pieśni dedykowanej generałowi Andersowi „Czerwone maki na Monte Cassino” do której słowa napisał Feliks Konarski (Ref-Ren) a muzykę skomponował Alfred Schutz.

Borucki zaśpiewał ją wraz z zespołem Czołówki Rewiowej Ref-Rena dla żołnierzy 12. Pułku Ułanów Podolskich, zdobywców Monte Cassino.

Przyznaję, że mam z Bogumiłą kłopot nie lada. Na klawisze komputera cisną mi się słowa zachwytu na jej temat, bo jestem zafascynowana tym, co już dokonała na rzecz nie tylko australijskiej Polonii, ale polskiej kultury w szerokim tego słowa znaczeniu. Zastanawiam się, co zdziałać jeszcze może osoba tak pełna entuzjazmu, niespożytej energii i ciekawości świata? Naprawdę wiele. Dlatego pomóżmy jej na wszelkie możliwe sposoby i mocno trzymajmy kciuki, żeby się jej powiodło, bo to w naszym – Polaków (nie tylko Polonii!) – interesie.

* * *

Bogumiła Żongołłowicz i Gwidon Borucki

Generałowa Irena Anders (pierwsza żona Gwidona Boruckiego) i Bogumiła Żongołłowicz

Bogumiła Żongołłowicz mieszka z rodziną w Melbourne od 20 lat, dokąd przybyła ze Słupska. Absolwentka uniwersytetów Gdańskiego i Warszawskiego – dziennikarka, redaktorka, edytorka z zawodu – w Australii zajęła się pisaniem książek. Debiutancki zbiór poezji Lato w Surrey wydała jeszcze w kraju w 1984 roku, ale na emigracji powstały dwa kolejne tomy jej wierszy. W swoim dorobku ma ponadto biografię Andrzej Chciuk. Pisarz z antypodów, monografię Kabaret Literacko- Satyryczny „Wesoła Kookaburra” oraz pracę O pół globu od domu. Obraz Polonii australijskiej w twórczości Andrzeja Chciuka. Praca literacka nie przeszkodziła jej doktoryzować się z zakresu slawistyki na na Macquarie University w Sydney. Od lat współpracuje z redakcją „Australian Dictionary of Biography” i Radiem SBS. Jest członkiem Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie.

Pretekstem do naszej rozmowy jest najnowsza książka Bogumiły Żongołłowicz zatytułowana Jego były „Czerwone maki...“. Życie i kariera Gwidona Boruckiego – Guido Lorraine'a, książka na rynku wydawniczym jest zaledwie od kilku tygodni, a już zostala nominowana do Złotego Liścia Retro na VIII Ogólnopolski Festiwal Piosenki Retro im. Mieczysława Fogga w Krakowie – nagrody Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego za działalność artystyczną związaną z twórczością 20-lecia międzywojennego.

Jak długo pracowałaś nad tą książką?

– Rok. Artystę-żołnierza Gwidona Boruckiego, który pierwszy zaśpiewał Czy widzisz te gruzy na szczycie... dla żołnierzy 12. Pułku Ułanów Podolskich, zdobywców Monte Cassino, spotkałam w Melbourne prawie dwadzieścia lat temu, ale tak naprawdę poznałam go dopiero pisząc jego biografię. Wiem, ta książka powinna powstać wcześniej, ale na przeszkodzie realizacji tego zamierzenia stała skromność artysty, który powtarzał, że pomników nie stawia się żywym.

Interesujesz się losami Polaków, którzy osiedlili się w Australii po II wojnie światowej. Skąd takie właśnie zainteresowanie?

– Przyjechałam do Australii poślubić ojca mojej pierwszej córki. Stanęliśmy na ślubnym kobiercu w kilka dni po jej dwunastych urodzinach. Nie byłabym sobą, gdybym podczas dwumiesięcznego pobytu w Australii nie przeprowadzila kilku wywiadów do dziennika, w którym wtedy pracowałam. Wywiad z Gwidonem Boruckim był pierwszym jakiego udzielił dla prasy krajowej od chwili opuszczenia Polski czyli od wybuchu drugiej wojny światowej. Poznałam wtedy również ówczesnego prezesa Rady Naczelnej Polskich Organizacji w Australii, Krysztofa Łańcuckiego, odchodzącego na emeryturę redaktora „Tygodnika Polskiego“ Jerzego Grota-Kwaśniewskiego, z którym się zaprzyjaźniłam i Lecha Paszkowskiego, który zaraził mnie swoją ogromną pasją badacza. Kiedy przyjechałam do Australii na stałe zgodziłam się na prośbę Zdzisława Derwińskiego adiustować teksty do Kroniki Federacji Polskich Organizacji w Victorii z lat 1962-1999. I tak zaczęłam wgryzać się w Polonię na początek wiktoriańską.

Wiedza, którą zdobywasz o najwybitniejszych Polakach w Australii – odkrywcach, naukowcach, artystach, pisarzach, podróżnikach – jest imponująca.

– Składają się na nią setki przegadanych z moimi bohaterami i ich najbliższymi dni i wieczorów. Wynajduję tych ludzi w różnych zakątkach australiskiego kontynentu i do wszystkich docieram. Czasami czuję się jak etnograf Oskar Kolbe, który prowadził systematyczne badania na całym obszarze dawnej Rzeczpospolitej, a następnie wydał wielotomowe dzieło obrazujące kulturę ludową XIX wieku. Moje zainteresowania badawcze nie mają charakteru etnograficznego, ale prowadzę je na obszarze całej Australii z roku na rok poszerzając wiedzę o polskich emigrantach z okresu II wojny światowej. Rosną moje zbiory, którym stopniowo nadaję kształt książek.

Czy w swojej pracy popełniłaś kiedyś jakąś gafę?

– Na początku mojej działalności, gdy dla „Australian Dictionary of Biography” napisałam artykuł biograficzny o generale Juliuszu Kleebergu. Podałam między innymi, że spotykał się on w Australii z najwybitniejszymi Polakami, wśród nich z przyszłym papieżem kardynałem Karolem Wojtyłą. Wojtyła, jak później sprawdziłam, uczestniczył w 41. Kongresie Eucharystycznym w Melbourne w 1973 roku, a Juliusz Kleeberg zginął tragicznie w 1970 roku, więc takie spotkanie nie było możliwe! Ten błąd „zawdzięczam” synowi generała, Andrzejowi Kleebergowi, który był głównym źródłem informacji. Nauczona doświadczeniem weryfikuję wszystko, co usłyszę. Inna rzecz, że redaktorzy „Australian Dictionary of Biography” tego błędu nie zauważyli i go nie sprostowali, a przecież o Kongresie pisała również prasa australijska.

Jesteś osobą otwartą i rozmowną. Potrafisz wydobyć ze swoich bohaterów nawet intymne zwierzenia...

– Posiadam umiejętność łatwego kontaktu z ludźmi. Ważne jest miejsce rozmów. Ludzie łatwiej otwierają przed rozmówcą się we własnym domu, wśród rodzinnych pamiątek i fotografii. Nawet w garażu czy pod pergolą! Dlatego staram się odwiedzać moich rozmówców w miejscu ich zamieszkania. I szperam! I dopytuję! Przy tym zawsze pamiętam o etyce zawodowej. Nie wszystko co dla ucha nadaje się do druku.

I zawsze wiesz gdzie czego szukać?

Wanda Horky powiedziała kiedyś, że mam Polish Arichval GPS w głowie, który niezawodnie doprowadza mnie do cennego zdjęcia, zapisku, listu, dokumentu... Wypatrzę je w każdym kącie domu, nawet wśród śmieci do wyrzucenia. W ten sposób zdobyłam na przykład list podpisany przez generała Władysława Sikorskiego, którym zamierzam otworzyć moją książkę Polacy w Australii po 1939 roku. Ciekawostką w moich zbiorach ikonograficznych jest zdjęcie generała Kleeberga wykonane w jego delikatesach. Autorytet Polonii australijskiej, człowiek cieszący się wielkim szacunkiem, przyszły wieloletni prezes naszej Rady Naczelnej stoi na tle kiełbas na hakach. Czy też fotografia czterech Karpatczyków przy ich pierwszej na emigracji choince wykonana w 1947 roku w tasmańskim buszu.

Jakimi jeszcze innymi dokumentami możesz się pochwalić?

– Nie chcę się chwalić. Opublikuję je w moich kolejnych książkach. Korzystam jednak z okazji, by tym wszystkim, którzy mi do tej pory pomogli – przyjęli pod swój dach, podzielili wiedzą i przekazali pamiątki – teraz podziękować.

To dobrze, że spotykasz takich ludzi na swojej drodze, ale czy twój dom nie pęka w szwach?

– Pęka! Dlatego porządkuję systematycznie wszystkie materiały, wyrzucam odbitki, zostawiam oryginały.

Czy masz w swoich zbiorach coś do czego jesteś szczególnie przywiązana?

– Laleczkę w stroju ludowym. Woził ją w swoim „holdenie” Stanisław Blum, który – jak wiadomo – zapisał w testamencie milion dolarów na potrzeby naszej Polonii. Nowy właściciel samochodu, Australijczyk, wyjął ją ze schowka i oddał sprzedającemu. Teraz laleczka stoi u mnie na honorowym miejscu. Regulamin Fundacji imienia Stanisława Bluma jest tak sformułowany, że ja nie mam szansy na otrzymanie dofinansowania moich projektow z jego pieniędzy, choć wszyscy radzą: PISZ DO BLUMA. Był Polakiem, który rozumiał, jak ważne jest utrzymanie kultury i języka polskiego i jako jeden z nielicznych przedstawicieli naszej Polonii pozostawił na ten cel pieniądze. Jedyny – tak wielkie pieniądze! Jego laleczka ma przynieść szczęście. Mam nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto doceni moje badania i zabezpieczy ich wydanie.

Nigdy nie ukrywasz, że w pewnym sensie w swojej pracy dokumentalistki wzorujesz się na Lechu Paszkowskim, autorze dzieła Polacy w Australii i Oceanii. 1790 – 1940 wydanego w Londynie w 1962 roku.

Lech Paszkowski opisuje dzieje emigracji polskiej do Australii i Oceanii – przedstawicieli Wielkiej Emigracji, powstańców, bojowników o wolność, żołnierzy i chłopów spod zaboru pruskiego. Opisał między innymi dzieje osady i parafii Polish Hill River w Południowej Australii. Znajdujemy w niej wielkie nazwiska Platerów, Lubeckich, Lhotsky'ego, Strzeleckiego, Czetwertyńskiego i wielu innych... Postanowiłam, że podejmę się spisania ciągu dalszego. Do tej pory zgromadziłam dokumenty dotyczące 100 Polaków, których sylwetki są godne upamiętnienia. Lech Paszkowski, który stopniowo przekazuje mi część swojego archiwum, objął swoimi badaniami sześciotysięczną Polonię, ja mam do ogarnięcia siedemdziesięciotysięczną. Taka mniej więcej grupa przybyła na australijską ziemię w pierwszych latach powojennych. Byli wśród nich bracia-malarze Władysław i Ludwik Dutkiewiczowie, Stanisław Ostoja-Kotkowski, Krystyna i Roman Pawłowscy – łowcy krokodyli w Queensland, którzy zainicjowali ochronę tych zwierząt w Australii w latach sześćdziesiątych, Jerzy Gruszka – pierwszy XX-wieczny polski odkrywca, który na Pustyni Gibsona w Zachodniej Australii odkrył jezioro słodkiej wody. Na jego cześć nazwano je Lake Gruszka. I wielu, wielu innych.

Wśród tych „wielu innych” nie powinno zabraknąć postaci Mariana Szczepanowskiego, który w 1962 roku stanął na czele Towarzystwa Wiedzy o Polsce w Południowej Australii przemianowanego w 1969 r. na pierwsze Polskie Towarzystwo Historyczne w Australii.

– O Szczepanowskim napisałam niedawno artykuł dla „Polskiego Słownika Biograficznego”. W 1974 roku wziął udział w Forum Polonijnym w Poznaniu, podczas którego wygłosił odczyt na temat szkolnictwa polonijnego w Australii. W tym czasie wymiana naukowa z Polską postrzegana była przez władze polonijne w Australii jako niepożądana forma współpracy. Marian Szczepanowski musiał się publicznie tłumaczyć z „zaprzedania komunistom”, pod które podciągano również korespondencję z placówkami badawczymi i wysyłkę materiałów dotyczących Polonii australijskiej do kraju. Rada Naczelna Polskich Organizacji w Australii zażądała zwrotu dokumentacji dotyczącej skupionych wokół niej organizacji.

Może to właśnie było przyczyną jego przedwczesnej śmierci? Nie zdążył opublikować kolejnych materiałów dotyczących australijskiej Polonii. Praca kilku osób z nim związanych poszła na marne. Tu chyba dotykamy dość bolesnej sprawy, o której słyszy się w Adelajdzie – o rozbijaniu środowiska polonijnego, o nagonkach na Bogu ducha winne osoby podejrzewane o współpracę z ówczesnymi polskimi władzami...

– Tymczasem dzięki Szczepanowskiemu adelajdzka Polonia doczekała się dokumentacji o sobie w postaci pracy zbiorowej zatytułowanej Polacy w Australii Południowej 1948-1968. Wyszedł jednak tylko pierwszy tom. Tego szczęścia nie miała powojenna Polonia w Nowej Południowej Walii, najliczniejsza na antypodach. Książka, która by mogła o niej powstać już nie powstanie. Tak zwaną „oral history“ ludzie zabrali ze sobą do grobu.

Prowadzisz prace badawcze na bardzo szeroką skalę. Rozmowy z żyjącymi bohaterami bądź członkami ich rodzin, zdobywanie zdjęć i dokumentów – to tylko jedna strona medalu...

– ...dlatego wiele godzin spędzam w bibliotekach i czytelniach w Australii, a w Polsce na odległość przez wypróbowanych przyjaciół.

Żeby się dowiedzieć czegoś więcej o Gwidonie Boruckim, wyruszyłaś też do Londynu, by porozmawiać z generałową Ireną Anders, pierwszą żoną Gwidona, bo chciałaś usłyszeć „najprawdziwszą prawdę” z pierwszej ręki. Pozwól zatem na wścibskie pytanie: ile to wszystko cię kosztuje?

– Ależ ja się bardzo cieszę, że je zadałaś, bo moja praca wymaga nie tylko wysiłku, ale przede wszystkim nakładów pieniędzy. Ludzie nie zawsze to rozumieją. Brak funduszy zwalnia, opóźnia moje badania, gdy tymczasem wypracowany przez powojenną emigrację majątek jest trwoniony. Zamiast na finansową pomoc współczesnym twórcom i działaczom kultury wśród Polonii australijskiej (bo nie myślę tu tylko o sobie) trafia do kieszeni australijskich prawników.

W 1951 roku powstał Fundusz Polonii Australijskiej, na którego koncie jest obecnie zaledwie kilkaset tysięcy dolarów. Śmiesznie mało w porównaniu z Fundacją Bluma. Apeluję do czytelników o wpłaty na rzecz Funduszu. Warto. Trzeba. Fundusz jest nienaruszalny, a z odsetek można wspierać działalność także drugiego pokolenia. Biedna grupa etniczna – to grupa etniczna z którą nikt się nie liczy. A my przecież chcemy być widoczni w Australii, chcemy znaczyć. Tymczasem z próżnego i Salomon nie naleje.

Nad czym obecnie pracujesz?

– Piszę artykuł o Ludwiku Kruszelnickim. I po raz pierwszy książkę w języku angielskim.

O kim?

– Wybacz, ale za wcześnie o tym mówić, chcę zaskoczyć.

Pisanie w języku angielskim jest chyba konieczne, by wiedza o polskich Australijczykach dotarła do wszystkich czytelników w tym kraju, nie tylko Polaków?

– Bohatera tej książki powinni poznać przede wszystkim Australijczycy.

Wroćmy do Gwidona Boruckiego. Będziesz promowała jego biografię w kilku miejscach. Gdzie?

– Dwudziestego maja o dziewiętnastej w konsulacie RP w Sydney, dwudziestego ósmego maja o szesnastej w Armagh na Toorak w Melbourne, a dwunastego czerwca o piętnastej w Centralnym Domu Polskim wAdelajdzie.

Aby zachęcić czytelników do udziału w spotkaniach, dodam, że choć ta książka to literatura faktu czyta się ją jak fascynującą beletrystykę. Na jej kartach odkrywamy tętniące życiem kulturalnym Lwów, Zakopane, Warszawę. Poznajemy ludzi, których Borucki znał i z nimi współpracował, a są to nazwiska z pierwszych stron gazet – przedwojennych i powojennych artystów-tułaczy... To również obraz życia kulturalnego powojennego Londynu i Melbourne. To filmy, które kręcono w Anglii i w których grał Gwidon Borucki czyli Guido Lorraine, bo takie nazwisko dla potrzeb kinematografii przybrał. W sumie ponad czterdzieści pozycji.

– Przypomnijmy, że artysta jako pierwszy wykonawca pieśni „Czerowne maki na Monte Cassino“ był także bohaterem reportażu Tadeusza Matkowskiego dla TV Polonia.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała: Lidia Mikołajewska


Poleć ten artykuł znajomemu | zobacz co słychać na forum
Copyright © Przegląd Australijski 2004-2011