W pierwszych dniach kwietnia mieliśmy okazję
odwiedzić Centralny Dom Polski
Tuż przed głównym wejściem do okazałego budynku w centrum Adelaide
stoi Pomnik Katyński. Gdy weszliśmy do środka od razu poczuliśmy polskie
klimaty. Mieliśmy wrażenie, że czas zatrzymał się tutaj w latach
osiemdziesiątych. Wystrój holu jak i sala obiadowa przypomniała mi dawne
czasy, kiedy z rodzicami chodziłam na niedzielne obiadki do „Syrenki” w
Kołobrzegu.
Z Marcinem zwróciliśmy uwagę na sympatyczną panią, która w
gumowych rękawiczkach ze ścierką w ręku krzątała się po licznych
pomieszczeniach. To było sobotnie późne popołudnie. Nikogo już w Domu
Polskim nie było – poza nami i sprzątającą tam panią. Okazało się, że
jest to sama pani Prezes Barbara Satrazemis! Najzwyczajniej w świecie
kończyła właśnie porządki w toaletach! Robiła to społecznie! Za swoją
pracę w tym Domu nie otrzymuje bowiem żadnego wynagrodzenia.
Później dowiedzieliśmy się, że wolontariuszy, którzy chcą poświęcić
swój czas na pracę społeczną, pilnie tu potrzebują. Zajęcia w tym domu
nikomu nie zabraknie.
Miejsce szczególne
Pani prezes znalazła chwilę czasu, by z nami porozmawiać.
Dowiedzieliśmy się więc, że Centralny Dom Polski to miejsce
szczególne, gdzie pielęgnuje się polskie tradycje i kulturę. Miejsce, w
którym każdy Polak na obczyźnie znajdzie namiastkę polskości, bez której
wielu z nas, żyjąc na emigracji, nie potrafi się obejść.
Później pomyślałam sobie, że my, Polacy, jesteśmy bardzo specyficznym
narodem. Doskonale sprawdzamy się właśnie na emigracji, gdzie potrafimy
się zjednoczyć, niejednokrotnie lepiej niż we własnym kraju.
Nie dziwi mnie więc fakt, że tu, w „Adeli”, Centralny Dom Polski
wiedzie prym i jest jednym z najładniejszych tego typu ośrodków
etnicznych. I tu – moim zdaniem – należy się ukłon starszemu pokoleniu
Polaków, którzy ten dom zbudowali i utrzymali.
Wolontariusze
Wolantariat to bardzo popularne zjawisko w krajach zachodnich. My
Polacy często nie możemy pozwolić sobie na taką pracę, generalnie z
jednego powodu. Cierpimy na chroniczny brak pieniędzy i ciężko jest po
prostu czasami przeżyć do „pierwszego”. Z tego też powodu w Polsce
wolontariat praktycznie nie istnieje. A może i dlatego, że
prawdopodobnie bardziej kojarzyłby się z tak niepopularnym i ośmieszanym
dziś „czynem społecznym” z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku.
Bardzo pocieszającym jest więc dla mnie fakt, że Polonia w
Adelajdzie osiągnęła taki status finansowy, który pozwala poświęcać
więcej czasu na tego typu działalność. Być może pod wpływem “zachodu”
również zmieniło się spojrzenie na wolontariat. A poza tym mieszkają tu
całe pokolenia, które „czynów społecznych” nie przeżywały i nikomu z
niczym „niewłaściwym” się one nie kojarzą.
Niestety tego typu placówki nie przyciągają młodego pokolenia –
dowiedziałam się. Dlaczego? Spróbuję na to pytanie odpowiedzieć.
Myślę, że powodów jest kilka
- Po pierwsze: ostatnimi laty zmieniły się pobudki z jakich decydujemy
się na emigrację. Moje pokolenie ma to szczęście, że nie ucieka już
przed systemem politycznym. Niejednokrotnie przyjeżdżamy prosto do
szkoły, żeby się uczyć, zdobywać zagraniczne certyfikaty, które się w
Polsce liczą. Robimy to najczęściej z zamiarem powrotu do Polski. Pod
tym względem zaczynamy trochę przypominać inne, bogatsze nacje
europejskie.
- Po drugie: koszty takiego wyjazdu są ogromne, często nie na polską
kieszeń. Drogie są dla nas podróż, szkoła, jak i samo życie w Australii.
Zmuszeni więc jesteśmy pracować, co wcale nie jest łatwe do pogodzenia z
nauką. W takiej sytuacji ciężko jest znależć czas na życie towarzyskie
czy wolontariat.
- Po trzecie: dochodzi kwestia nauki języka angielskiego. Ktoś, kto
decyduje się wydać niemałe pieniądze na studia za granicą po to, aby
między innymi podnieść swoje umiejętności językowe, będzie szukał
kontaktu z Australijczykami lub innymi studentami zagranicznymi. Po
prostu w kontaktach z Polakami nie nauczymy się języka angielskiego.
Z tych trzech podstawowych powodów – moim zdaniem – trudno jest
pogodzić „młodych” i „starych” w jednym domu polskim.
Agnieszka Byzdra
|