Reklama-EduAu

Artykuły Archiwalne

Moje trzy spotkania

Autor: Wacław Jędrzejczak 10 kwietnia 2012

Nauczyłem się żyć wśród ludzi o różnym pochodzeniu i narodowości


aborygen z didgeridooOsobistych spotkań z tubylcami Australii, choć mieszkam tu 62 lata, miałem niewiele. Oczywiście, na co dzień mijam ich na ulicach naszego miasta, widzę w autobusie albo czasem spotykam w kościele. Ponieważ redaktorka Świata Tubylców AustralijskichTeresa Podemska – Abt, zachęca czytelników do opisania ich własnych polsko-aborygeńskich doświadczeń, pomyślałem, że skorzystam z okazji. Spotkania, które utkwiły mi w pamięci lub wpłynęły na moje myślenie i zbliżenie się do Aborygenów są trzy.

Spotkanie pierwsze – z sąsiadem

Zacznę od starych dziejów, gdy około 20 lat temu na rogu naszej ulicy i sąsiedniej, w domu należącym do państwowej firmy mieszkaniowejHousing Trust mieszkała rodzina aborygeńska. Często przechodziłem koło tego domu i zazwyczaj widziałem tam mniej więcej dziesięcioletniego aborygeńskiego chłopca, który sobie podrzucał i kopał piłkę. W końcu zacząłem z nim rozmawiać, pytać o szkołę i o to, czego się tam uczy. Czasem bawiło się z nim kilku kolegów.

W ogrodzie przed naszym domem mamy od dawna drzewo obficie rodzące grejpfruty. W okresie australijskiej zimy złote owoce wyglądały ponętnie na tle ciemno zielonych liści. Chłopcy chcieli ich spróbować i mój aborygeński znajomy przyszedł zapytać czy mogą sobie kilka zerwać. Nie miałem nic przeciwko temu. Zauważyłem, że później jeszcze czasem zrywali owoce już się nie pytając. Widocznie uznali, że dałem pozwolenie na ‘czas nieokreślony’, lub w ich kulturze pozwolenie jest ważne na cały sezon.

Z czasem, gdy chłopiec podrósł, zaczął chodzić do aborygeńskiego gimnazjum. Z rozmów, które sobie prowadziliśmy dowiedziałem się, iż jego gimnazjum jest również szkołą zawodową, gdzie uczył się wyrabiać różne przedmioty z drzewa w stylu aborygeńskim.

Przed domem Aborygenów często pojawiało się kilka samochodów, zazwyczaj już starych, zapewne należących do odwiedzających członków rozszerzonej rodziny, to znaczy powinowatych i dalekich krewnych, jak to jest w zwyczajach aborygeńskich. Jednak nie było słychać nadmiernych hałasów pomimo zwiększonej liczby osób.

Minęło kilka lat, mój znajomy był teraz zdrowym, rosłym młodzieńcem. Pewnego dnia zauważyłem go przed domem z małym chłopcem na ręku. Spytałem czyje to dziecko, a on mi mówi, że jego! Z jego żoną, czy partnerką, nie zapoznałem się. Wkrótce potem dom opustoszał. Rodzina aborygeńska wyprowadziła się. Żal mi było, że się wyprowadzili.

Życie w Australii stwarza wiele możliwości poznania ludzi różnej kultury. Zatem, z drugiej strony byłem zadowolony, że mogłem przynajmniej trochę bliżej zapoznać się chociaż z jednym młodym Aborygenem. Dziś wiem, że przez lata życia w Australii sam przesiąkłem kulturą australijską, w której zbliżanie się do rodzin z innej grupy kulturowej jest rzeczą naturalną.

Spotkanie drugie – ze szkołą

Od 19 lat organizuję comiesięczne spotkania dla Polaków, na które zapraszam prelegentów. W ubiegłym roku zaprosiłemColina Weetra. To było moje drugie ‘twarz w twarz’ spotkanie z Aborygenem. Colin Weetra jest dyrektorem zawodowej szkoły aborygeńskiej. Naturalnie, prelekcja odbywała się po angielsku. Nosiła tytuł „Rola szkoły zawodowej Tauondi College i zagadnienia dotyczące aborygeńskiej Australii”. Przyszło trochę osób, ale spodziewałbym się, że Polacy bardziej się interesują kulturą aborygeńską. Dla mnie spotkanie z Colinem było bardzo udane i interesujące. Dowiedziałem się, że szkoła jego stawia sobie za zadanie, żeby wykształcić Aborygenów nie tylko na nauczycieli w szkołach aborygeńskich albo na pielęgniarki w szpitalach, co najczęściej ma miejsce, ale żeby Aborygeni wyuczyli się też innych zawodów, które pozwolą im na lepsze życie w miastach, a także – gdyby wrócili do w swoich społeczności – będą z nimi mogli być użyteczni w swoim miejscowym kolektywie.

W czasie spotkania Colin Weetra zapraszał uczestników do swojej szkoły. Skorzystałem z zaproszenia i jednego dnia pojechałem na wcześniej umówione spotkanie. Szkoła mieści się w Port Adelaide, w odrestaurowanych budynkach byłej szkoły podstawowej. Jest dobrze utrzymana, są ładne parkingi, jest zielono i przyjemnie. Gdy tam zajechałem, dowiedziałem się, że Colinowi wypadło coś ważnego i musiał wyjechać. Poprosił kolegę z personelu, żeby się mną zajął. Nie wiem z jakiej tubylczej społeczności był ten Aborygen, był bardzo miły i uprzejmy. Mówił bardzo dobrze po angielsku. Oprowadził mnie po szkole, pokazał obrazy malowane przez uczniów, nauczycieli a także przez dyrektora szkoły. Pokazał mi też małe muzeum zawierające rękodzieła aborygeńskie, bumerangi, broń w formie włóczni i inne eksponaty oraz fotografie. Te fotografie były z okresu tak zwanych „misji”. Misjami nazywano obozy pracy dla Aborygenów prowadzone przez kościoły oraz przez rząd. Aborygeni tam mieszkający mieli ograniczoną wolność i nie mogli opuszczać „misji” bez pozwolenia.

Niebawem wrócił Colin i zaprosił mnie do swego biura. W czasie naszej rozmowy odwiedziło go kilku pracowników szkoły i jedna Aborygenka z prowincji. Odniosłem wrażenie, że prowadzi on szkołę trochę tak jak ojciec rodzinę, bo mówił do wszystkich po imieniu i stale coś łagodnie wyjaśniał.

Na pożegnanie Colin sprezentował mi też bardzo ładną, czerwoną wstążkę z nazwą szkoły i aborygeńskimi ozdobami do telefonu komórkowego oraz niewielką książeczkę pod tytułem „The Little Red Yellow Black Book. An Introduction to Indigenous Australia”. Wydanie to jest wprowadzeniem w kulturę aborygeńską dla nieaborygeńskich obywateli Australii i odwiedzających Australię.

Upłynęło trochę czasu i przed Bożym Narodzeniem 2011 znajoma i ja otrzymaliśmy zaproszenie od Colina na „Tauondi Christmas”. Tak nazwano zakończenie roku szkolnego, ponieważ miało ono miejsce blisko Bożego Narodzenia. Nie bardzo wiedziałem czego się spodziewać, ale wieczór okazał się miłym i przyjemnym. Siedzieliśmy przy stolikach, a uczniowie szkoły podawali nam niezwykłe i smaczne przekąski przygotowane w szkole kucharskiej. Jedną z przekąsek była ostryga w kwaskowym soku owocowym podana w szklance. Nie znam się na kuchni aborygeńskiej i nie potrafię powiedzieć czy to było danie aborygeńskie. Ponadto, każdy z nas dostał też w prezencie duży kubek z pomniejszoną kopią aborygeńskiego, kilkumetrowego malowidła wiszącego w hallu szkoły oraz symbolem ogniska, przy którym gromadzą się Aborygeni. Kubki służyły za bilety loterii, a ten kto miał kubek z trzema Aborygenami koło ogniska wygrywał nagrodę. Pod koniec wieczoru uczniowie, którzy skończyli kursy otrzymali dyplomy ukończenia kursów informatyki, gotowania i innych zawodów. Na zakończenie uczniowie poczęstowali nas dobrą kawą. Piliśmy ją oczywiście z naszych własnych kubków.

Zastanowiło mnie, iż połączenie tradycji aborygeńskiej z chrześcijańską sprowadziło się tylko do nazwy. Nie było żadnych akcentów świątecznych. Nie śpiewano kolęd i nie składano sobie życzeń, ale był to bardzo miły dzień.

Spotkanie trzecie – z książką

Moje trzecie, zupełnie inne od poprzednich, spotkanie z Aborygenami jest spotkaniem literackim, czytelniczym. Całkiem niedawno, gdy chciałem przeczytać coś z literatury aborygeńskiej Teresa Podemska – Abt podała mi tytuły kilku powieści aborygeńskich. Wybrałem powieść aborygeńskiej autorki Alexis Wright pod tytułem „Carpentaria” o życiu Aborygenów na dalekiej północy Australii nad południowym brzegiem zatoki Carpentaria i ustosunkowaniu się białych mieszkańców miasteczka Desperance do Aborygenów. Aborygeni mieszkali na skraju miasteczka w domach, które zbudowali sami z falistej blachy. Jeden z nich był rybakiem, pływał łodzią po ogromnej zatoce kierując się gwiazdami i prądami morskimi. Jego żona, Angel nie odstąpiła swojej ziemi białym, nie chciała jej sprzedać. Autorka wplata w swą opowieść różne historie o duchach aborygeńskich i przedstawia niesprawiedliwości ze strony białych. Biali hodowali bydło na tradycyjnej ziemi aborygeńskiej „zabranej, ale nigdy nie odstąpionej”. Niektórzy Aborygeni nie zgadzali się na kopalnię rudy metalu, na odebranej im ziemi i ziemi Aborygenów, którzy swój ‘land’ odsprzedawali. Z tej niezgody wynikł konflikt, toteż aktywistyczna grupa aborygeńska wysadziła kopalnię w powietrze.

Zgadzam się – z umieszczonymi na tylnej stronie okładki – z recenzją prof. Nicholasa Jose, w której pisze, że w swej ‘story’, Wright opowiada o aborygeńskiej Australii w sposób operowy i surrealistyczny, i że jest to mieszanina mitów i Pisma Świętego oraz polityki i farsy.

* * *

Przeżyłem w Australii 62 lata. Jest to czas, w którym nauczyłem się żyć wśród ludzi o różnym pochodzeniu i narodowości. Tubylcy australijscy, tak jak ja ich widzę, to tradycyjni, poszkodowani przez politykę kolonialną ludzie. W dawnych latach nie słyszało się tak dużo o nich jak teraz. Stąd, szczególnie ważne jest, by literaturę aborygeńską czytał cały świat, bowiem zawiera ona ważne informacje, historię, opisy zwyczajów. Nasuwa się też pewien wniosek, a mianowicie, że tubylcy australijscy, choć od tak dawna skolonizowani, ciągle walczą o swoją tożsamość, Dreamtime i ziemie. Trochę to przypomina historię Polski na przestrzeni wieków.


Wacław Jędrzejczak

Fot. Stan Guziński

Komentarze

Autor

Wacław Jędrzejczak

Wacław JędrzejczakWacław Jędrzejczak przypłynął do Australii statkiem “General M B Stewart” w roku 1950 i w tymże roku zamieszkał w Adelajdzie, gdzie od 1956 przebywa z żoną Wandą. Jest ojcem pięciorga dzieci, dziadkiem ośmiorga wnucząt i pradziadkiem dwojga prawnucząt. Od początku swojej emigracji jego pasją była działalność na rzecz kultury polskiej. Był w komitecie założycielskim Konkursu Skrzypcowego im. Wieniawskiego i w komitecie Audiowizualnej Pasji Krzysztofa Pendereckiego. Od 1984 do 2011 roku był działaczem Polskiego Towarzystwa Kulturalnego. Od roku 1993 organizuje i prowadzi spotkania dyskusyjne z prelekcjami intelektualnej i artystycznej Polonii Adelajdzkiej. Gościł min. prof. Macieja Henneberga, dr Podemską-Abt, prof. Zbigniewa Michalewicza, dr Adriana Rudzińskiego, dr Bogumiłę Żongołłowicz. Zawodowo spełniał się jako tłumacz departamentalny. (Tłumaczył min. “150 Years of Polish Settlement in Australia”). Autor książki wspomnieniowej:. Love’s Cadenza. A Migrant’s Story 1939 - 1956, 1999, ISBN 0-646-36263-1. Więcej artykułów tego autora