Impresje z podróży – cz.3
Autor: Krzysztof Deja 1 lipca 2012
Wyspa Fraser wzięła nazwę od kapitana Frasera który przepływał tamtędy 150 lat temu i niestety, wkrótce po zatonięciu jego statku i on zakończył żywot w pobliżu tego miejsca.
Jego małżonka Eliza została pojmana przez miejscowe plemię Aborygenów i mieszkała przez jakiś czas na wyspie, a później wróciła do Anglii opisując wszystko i jeszcze więcej, nieźle na tym zarabiając.
Sama wyspa jest niezwykła. Tu można spotkać piękne kolorowe piaskowce. Cała porośnięta jest tropikalnym lasem, a od strony otwartego oceanu ciągnie się śliczna wielokilometrowa plaża, służąca niestety jako autostrada współczesnym autom 4WD i jako pas startowy, turystycznym awionetkom. Normalnych dróg tu nie ma. My też przez cały dzień poruszaliśmy się takim wehikułem po dołach w gęstwinie wyspy. Na początku było to fascynujące, później już nas znudziło. Na tym obszarze jeszcze nie ma krokodyli i byłoby cudownie gdyby nie natłok „ciężkiego sprzętu”.
Wieczorem, promem wróciliśmy do Hervey Bay.
Następnego dnia wyruszyliśmy w stronę Bunderberg. Miasto to słynie z produkcji rumu. W drodze nie pijemy, więc nie testowaliśmy. My ten smak znamy, w końcu tyle lat mieszkamy w tym kraju…
Oprócz tego, to tu produkuje się 1/3 australijskiego cukru. Akurat cukru jako takiego, razem z Zenkiem od dawna nie używamy, więc jest to nam całkiem obojętne. Tu, jak w większości miasteczek tego regionu, zobaczyliśmy na centralnej ulicy piękną soczystą zieleń.
Rockhampton spore miasto, leży dokładnie na zwrotniku Koziorożca. I to się czuje – ciepło i wilgotniej. Są tu piękne budynki kolonialne. Region słynie z produkcji wołowiny i kopalni węgla. Zatrzymujemy się tu na noc, zwiedzamy miasto i z rana jedziemy do Mackay.
Niekończące się uprawy trzciny cukrowej i sady z drzewami makadami, to typowy obrazek po drodze. W mieście spędzamy weekend. Podziwiamy cacka architektury kolonialnej, niezwykłą zieleń w samym centrum miasta i piękne wybrzeże. Tu spotykamy tzw. lagoon, kompleks basenów w formie plaż, usytuowanych tuż przy brzegu oceanu, jako bezpieczną alternatywę na pływanie bezpośrednio w morskiej wodzie gdzie można mieć nieprzyjemne spotkanie z rekinem, parzącą meduzą, weżem a nawet krokodylem. Zwiedzając ogród botaniczny pod okapem dachu botanicznej kawiarni zauważamy spiącego, zwiniętego w obwarzanek, sporego pytona dywanowego. My tu przyszliśmy zwiedzać florę, a nie faunę panie wężu. Niestety, tu już trzeba być uważniejszym, bo i na krokodyla można się natknąć. Oczywiście nie w cywilizowanym miejscu, ale gdzieś w mokradłach… wszystko możliwe. Świadczą o tym tabliczki z ostrzeżeniem w trzech językach, które od tego miejsca będą nam towarzyszyć w drodze na północ, przy potokach, gąszczach, itp.
Wielkie wrażenie zrobiła na nas dzielnica nadmorska – Marina. To miejsce dla bogatych którzy potrzebują luksusowego apartamentu, dobrego garażu dla swoich wehikułów, a także miejsca parkingowego dla swojego jachtu pod domem. My jachtu nie mamy to i z takimi problemami się nie borykamy. Poczucie pełnej wolności towarzyszy nam od pierwszego dnia podróży i to jest najważniejsze.
Jedziemy do Townsville. Świadomie zostawiamy na trasie atrakcje turystyczne, aby zobaczyć to w drodze powrotnej. Nasze poczucie swobody zachwiała aura. Spotkała nas tropikalna ulewa. Kompletnie nic nie widać. Gdyby nie nacierający z tyłu wielki truck B-double (25 metrowy tir) to natychmiast bym stanął, a tak to musiałem jechać, nie widząc nic przed sobą. On korzystał z moich świateł i podążał tuż za mną.
Townsville w deszczu pomimo ciepła, nie zachęcało do zwiedzania. Przespaliśmy się i popedziliśmy dalej zostawiając sobie przyjemność penetrowania miasta na drogę powrotną. I była to dobra decyzja, bo czym dalej na północ to pogoda się polepszała. W Cairns zastaliśmy słoneczną aurę i bardzo ciepło.
Pierwsze trzy dni, za bazę wybraliśmy miejsce poza miastem w magicznym otoczeniu tropikalnej przyrody. Było super. Zwiedzaliśmy okolicę, jeziorka, niezwykłą trasę kolejową do najpiękniejszej stacji na świecie (nie żartuję) w Kurandzie. Wokoło wodospady, tunele, przepaście – niesamowite widoki. A sama Kuranda w górach też niezwykła i oryginalna.
Cairns to spore miasto – około 150 tysięcy mieszkańców, a do tego parę tysięcy turystów z całego świata – żyje wibrującym pulsem na okrągło. To tu jest baza wypadowa na Wielką Rafę Koralową. Plaży praktycznie tu nie ma, ale jest wspomniana wcześniej piękna, sztuczna laguna i ciągle pełna spacerowiczów, promenada nadmorska. Tysiące Japończyków przylatuje tu bezpośrednio na kilka dni, aby pobyć na wysepkach wśród rafy koralowej. A jest co zobaczyć. My z Zenkiem wykupiliśmy wycieczkę na Green Island ( Zieloną wyspę) i stamtąd opływaliśmy kolorową rafę. Tyle niesamowitych żyjątek i niezwykłych ryb. Same koralowce nie są tak kolorowe o tej porze roku. Widzieliśmy to wszystko już w wielkich aquaparkach w Sydnej, czy Nowej Zelandii, ale tu oglądamy w naturalnym środowisku.
Po trzech dniach popedziliśmy jeszcze na północ do Port Douglas i Daintree Village. Dalej już się nie dało, bo nie było asfaltowych dróg.
W Port Douglas obejrzeliśmy tropikalne wybrzeże i same centrum, kojarzące się bardziej z Bali niż Australią, a w Daintree wybraliśmy się rzeką na podglądanie krokodyli. Rzeka Daintree pełna mangrowej roślinności jest domem dla kolonii krokodyli, które spokojnie wygrzewają się na jej brzegach. Spotyka się w okolicy farmy krokodyli, ale my woleliśmy obejrzeć je na wolności.
Po tych wrażeniach wróciliśmy jeszcze na dwa dni do Cairns. Tym razem zamieszkaliśmy w centrum miasta. CDN.
Krzysztof Deja