Reklama-EduAu

Artykuły Archiwalne

Desant na wyspę Rottnest – Australia okiem amatora

Autor: Piotr Włódarczak 13 marca 2016

Nie jestem historykiem, ale z tego co się orientuję, to Australia nigdy nie była pod okupacją obcego mocarstwa. Ponieważ kraina Aussies jest wyspą, więc żeby dokonać okupacji Australii wróg musiałby dokonać najpierw desantu czyli zaatakować jej terytorium z morza, a raczej z oceanu. Podczas II wojny światowej Japończycy mieli poważne plany desantu na Australię, a szczególnie w ich zasięgu był port Darwin na Terytorium Północnym. Jednak nigdy do takiej akcji nie doszło, Australia okazała się zbyt duża, położona zbyt daleko i poza zasięgiem krwiożerczych wówczas Japończyków. Tzw. wojna o Australię rozgrywała się jedynie na bezkresnym obszarze Pacyfiku. Ja nigdy wrogiem Australii nie byłem, a wręcz przeciwnie, ale podczas mojego pobytu w Australii Zachodniej dokonałem swoistego desantu na wyspę Rottnest.

Promem z Perth na Rottnest

Skoro nie miałem w moim zasięgu wyspy Kangura położonej na południe od Adelajdy lub słynnej wyspy piaszczystej zwanej Fraser Island leżącej u wybrzeży wschodniej Australii niedaleko Brisbane, to zadowoliłem się jedniodniową inwazją na wyspę Rottnest, która okazała się wspaniałym miejscem na ekscytujący i pełen wrażeń oraz wysiłku fizycznego wypad poza Perth. Wyspę, która obecnie jest parkiem przyrodniczym, odwiedza ponad 500.000 ludzi rocznie, z czego 70% przebywa tam tylko jeden dzień. Tak samo zrobiłem i ja.

Desant rozpocząłem o 8:00 rano kupując bilet na wyspę u lokalnego i znanego operatora „Rottnest Express”, który przewozi chętnych promami z portu w Perth lub z Freemantle leżącego nieopodal. Jeden bilet w obie strony wraz z wynajęciem roweru kosztował 130 dolarów australijskich. A po co był mi potrzebny rower ? Ano do transportu po wyspie, ponieważ zakazany jest na niej ruch samochodowy. Po Rottnest poruszać się można wyłącznie rowerem, pieszo lub komunikacją autobusową, która raz na godzinę okrąża wyspę i zwozi zdechlaków przypieczonych słońcem do głównej zatoki Thompson Bay, gdzie wysypują się turyści przywiezieni promem i gotowi do ekspansji w głąb wyspy.

Po dwóch godzinach rejsu w przyjemnej morskiej bryzie i podziwianiu Perth z pokładu promu nareszcie dobiliśmy do brzegu wyspy. I nikt mnie tam nie aresztował! Tym, którzy się zdziwili moim stwierdzeniem, wyjaśniam, że od XIX wieku – kiedy ustanowiono angielską kolonię w Perth, z wyspy urządzono naturalne więzienie, ośrodek odosobnienia lub internowania. Na samym początku więziono tutaj kilka tysięcy Aborygenów w ramach kolonizowania ich terenów, stąd na wyspie do dziś można znaleźć ok 400 aborygeńskich grobów. Podczas I wojny światowej na Rottnest przebywali internowani Niemcy i Austriacy, a w trakcie II wojny światowej więziono na niej Włochów.

Co prawda 30.000 lat temu na wyspie, która wówczas nie była jeszcze wyspą, mieszkali sobie spokojnie Aborygeni, ale z czasem poziom oceanu zaczął się podnosić, aż wreszcie 7.000 lat temu Rottnest zostało odcięte od lądu. Aborygeni zdołali wcześniej zbiec z wyspy, a ponieważ na zachodnim wybrzeżu plemiona nie używały łodzi, dlatego wyspa przez setki lat była niezamieszkana i dziewicza. Opanowali ją dopiero biali żeglarze (Holendrzy, Francuzi i Anglicy), którzy od XVIII wieku obserwowali wyspę.

Na wyspie mieszka endemit – mały kangur wielkości królika i zwany kuoką krótkonogą. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że ów kangur wygląda jak duży szczur i podobnego zdania był pewien holenderski żeglarz, który wymyślił nazwę Rottnest czyli „gniazdo szczurów” (ratt = szczur, a nestle = gniazdo).

Co można robić na Rottnest Island ?

Do gniazda szczurów przybyliśmy ok godz 10:45, a ostatni prom na ląd odpływał stąd ok 16:30, zatem pozostało mi kilka godzin na okrążenie wyspy rowerem. Cała wyspa ma ok 11 km długości i 5 km szerokości, zatem żeby pokonać trasę dookoła niej trzeba zrobić ok 30 kilometrów i to w pełnym słońcu. Temperatura w połowie kwietnia wynosiła ok 38 stopni Celsjusza, a słońce grzało jak palnik . Na wyspie nie ma żadnych drzew i teren jest odsłonięty jak na patelni, choć za czasów pierwszych żeglarzy obserwujących Rottnest porośnięty był gęstym lasem.

Ważnym aspektem jest, aby na wyprawę zabrać ze sobą odpowiednią ilość wody pitnej, bo mogą wystąpić pewne problemy z jej zdobyciem po drodze. Na wyspie w zasadzie nie ma cywilizacji, żadnych sklepów (są jedynie w miejscu przybijania promów w Thompson Bay), stacji benzynowych, nic…tylko słońce, wiatr i kuoka. Na Rottnest mieszka zaledwie kilka rodzin pracowników parku, ale normalnie nie można na niej kupować ziemi i osiedlać się. Prąd na wyspie pozyskuje się z ogromnych silników diesla, ale i z energii słonecznej, a wodę pitną z odsalania wód gruntowych i ze studni głębinowych. Są również instalacje do zbierania i odzyskiwania deszczówki. Na Rottnest – z uwagi na położenie wyspy – dużą uwagę przykłada się do ekologii. W 2000 r wyspa wygrała w Australii konkurs zwany 3 R: „reduce, recycle, reuse”.

Wracając do moich kłopotów z wodą, jakoś udało mi się przetrwać i nie dostałem udaru słonecznego, żadnego „sunburn-u” nie było. Może dzięki temu, że często wpadałem na plażę moim rowerem i spocony oraz zziajany bez zastanawiania rzucałem się w otchłań oceanu – często w koszulce, a wspaniała i chłodniejsza od gorącego i rozedrganego powietrza wokół mnie woda ochładzała mój organizm przynosząc mu ulgę. Potem ruszałem w dalszą drogę po wyspie i gnałem na moim rowerze wyrzucając sobie w myślach, że nie korzystałem ostatnio z siłowni, a morski zefirek owiewał moje mokre i ociekające wodą ciało i przynosił mu ponownie ulgę. Naprzemienna jazda rowerem i kąpanie się w oceanie dawało mi wspaniałe uczucie samozadowolenia. Na szczęście miałem na głowie czapeczkę, choć w zasadzie na wyspie należy jeździć w kasku. Często jednak rowerzyści ściągają je i wieszają sobie na kierownicy roweru, bo w kasku głowa zagrzewa się do temperatury wrzątku.

Turyści poruszają się po wyspie całymi peletonami, można wkomponować się w ich szyk lub wybrać indywidualną jazdę. Z początku jechałem z małą grupką kobiet i podążałem koło w koło zwłaszcza za jedną z nich. Wiatr rozwiewał jej blond włosy i wyglądała jak koń w galopie, a jej opalone i brązowe uda oraz łydki lśniły w słońcu jak złoto. Widok był piękny, ale po jakimś czasie wybrałem jednak samotną wędrówkę. Każde zauroczenie kiedyś mija.

Z kolei piękne i przystępne plaże, o pięknych nazwach jak np. plaża tuńczyka, łososia, papuzia, i położone dookoła całej wyspy (do każdej z nich prowadzi czytelny drogowskaz), zapewniały kąpiel we wspaniałych falach, także na brak oceanicznych atrakcji na pewno nikt nie będzie narzekać. Oczywiście wybierałem plaże zaludnione, takie gdzie kąpało się dużo dzieci tzn w zasadzie kilkoro z nich. Jeśli na australijskiej plaży pojawi się kilka osób, to robi się już niezły tłok. Wolałem jednak takie „zatłoczone” plaże, ponieważ pływające wokół wyspy rekiny wolą na śniadanko małe i tłuste foczki, a więc jako wysoki i chudy osobnik czułem się wśród tych dzieciaków bezpieczny.

Poza rowerem i oceaniczną kąpielą na wyspie można łowić ryby, langusty, surfować, a nawet nurkować wzdłuż szlaku dla nurków przy Parker Point. Za wyspą dostępne są wapienne rafy koralowe oraz zatopione wraki statków. Nurkowanie mnie jednak wtedy nie interesowało, bo dopiero dwa lata później ukończyłem kurs nurkowania Open Water Diving organizacji PADI. Na jednej z plaż udało mi się zaobserwować połów langust, strzeliłem sobie nawet fotkę z dwoma osobnikami, tak jakbym sam je złapał. Grunt to dobry piar.

Langusty na Rottnest - foto Piotr Wlodarczak

Langusty na Rottnest – foto Piotr Wlodarczak

Quoki soccer na wyspie

Ten niechlubny sport zapoczątkowany został pod koniec lat osiemdziesiątych XX jeszcze wieku przez australijską młodzież. Wyspa jest ulubionym miejscem spotkań i zjazdów australijskiej młodzieży, która chętnie przybywa na Rottnest świętować postępy w swojej nauce i na szkolne wycieczki. I faktycznie, pierwszą obserwacją po przybyciu na wyspę jest natłok wszelakiej maści młodzieży, która w mundurkach szkolnych zbiera się całymi hordami, żeby udać się potem w głąb wyspy, gdzie mieszkają przez weekend.

Dobrze, że Australia nie wprowadza programu „500+”, bo szybko by zbankrutowała, australijskie rodziny mają dość dużo potomstwa, często trójkę lub czwórkę dzieci. Ale w sumie ten program nie jest im potrzebny, bo i bez niego rodziny są dość bogate i żyją na wysokim poziomie. Jednak poziom oleju w głowach niektórych australijskich młodzieńców nie jest zbyt wysoki, bo niektórzy z nich wpadli na pomysł, żeby z biednego kangura kuoki zrobić sobie piłkę do kopania. Nie dość, że kangur wygląda jak szczur, to jeszcze go kopią i poniżają! Na ostatnim Mundialu w Brazylii widziałem, że australijska reprezentacja soccera zrobiła niezłe postępy, ale bez przesady. Śmieszny futrzak nie służy do kopania! Władze wyspy musiały wydalić sprawców niecnych czynów, a ponieważ sytuacja powtarzała się również w Sylwestra, dlatego teraz zwraca się dużą uwagę na przypadki znęcania się nad zwierzętami.

Kuoki mają 3-4 kg masy ciała, są szarobrązowe i rude na karku, występują liczniej na wyspie niż na lądzie. W zasadzie te małe kangury prowadzą nocny tryb życia, a w ciągu dnia garują w niewielkich grupach w gęstych zaroślach i chrapią. Jednak tłumy turystów trochę zakłócają im naturalny harmonogram i kuoki żerują również w ciągu dnia. Przede wszystkim towarzyszą rowerzystom na ich szlaku i gdy ci zatrzymają się na krótki odpoczynek, żebrają o trochę wody z ich bidonów lub butelek. Uwielbiają też czaić się na autobusy, które czasem krążą po wyspie i zbierają pieszych z przystanków. Gdy autobus się zatrzyma, wtedy z klimatyzacji wycieka woda i tworzy niezłą kałużę na asfalcie. Na to właśnie czekają kangurki, które szybko rzucają się do zlizywania wody z jezdni i robią to z taką zapalczywością jakby dostały właśnie polewę czekoladową do zlizania.

Przystanek Freemantle

Miasteczko leży idealnie naprzeciw głównej zatoki na wyspie – Thompson Bay. Wracając promem na ląd można wysiąść właśnie w porcie Freemantle i przy okazji poszwędać się po tym fajnym miasteczku należącym właściwie do aglomeracji Perth. Leży idealnie w miejscu, gdzie rzeka Łabędzia prowadząca swoje wody przez Perth wpada do oceanu. Nazwa miasteczka wywodzi się od nazwiska założyciela, choć na początku była to Kolonia Rzeki Łabędziej. Z pokładu promu można obserwować wieżowce w Perth w czerwonej poświacie zachodzącego już słońca. Wieżowców nie ma jednak tyle, ile na Manhattanie w Nowym Jorku i nie robią takiego wrażenia jak „sunset” nad Manhattanem widziany z pokładu startującego samolotu. Wracając do Freemantle, to słynie z licznych restauracji i kawiarni, które kuszą mieszkańców i turystów swoimi podwojami.

W centrum zlokalizowany jest lokalny browar serwujący piwo prosto z linii produkcyjnej. Nie omieszkałem oczywiście spróbować, a potem napiłem się również wspaniałej kawy capuccino w jednej z kawiarni we Freemantle. W miasteczku znajduje się również duże i historyczne więzienie, a na miejscowym cmentarzu pochowano wokalistę grupy AC/DC Bona Scotta, który poza grobem ma tutaj posąg odlany z brązu. Tak to już jest, jedni umierają, inni się dopiero rodzą, a ja jestem gdzieś pośrodku tej drogi i póki co cieszyłem się życiem w słonecznej Australii.

Do domu moich gospodyń w Mandurah wróciłem komunikacją miejską: autobusem do Perth, dalej kolejką podmiejską do Mandurah, a potem znów autobusem do Erskine (dzielnica Mandurah). Gdy pieszo pokonywałem ostatni odcinek drogi do domu – przez park położony między willami i zamieszkany przez papugi (kakadu różowe), o których już Wam pisałem, obserwowałem wieczorną toaletę ptaków, które po kolacji na trawniku (jedzą z ziemi) sadowiły się do snu w gałęziach drzew i na antenach telewizyjnych.

Uwielbiam papugi i ich radosne wrzaski, które przeplatają się z odgłosami wydawanymi przez czarno-białego ptaka o nazwie dzierzbowron i który jest bardzo charakterystyczny dla Australii. Nazywa się go potocznie australijską sroką i jest bardzo popularny w parkach, osiedlach, na farmach, a wsławił się tym, że w okresie lęgowym samce stają się dość agresywne i w obronie gniazd atakują przechodniów lub rowerzystów i mogą nieźle dać się we znaki. Za to można tę sytuację wykorzystać i gdy w miłosnym uniesieniu kochanka podrapie Cię po gębie, a żona zapyta w domu, kto Cię tak pocharatał, zawsze można odpowiedzieć, że dzierzbowron.

Codziennie rano, po przebudzeniu się, specyficzne śpiewy i modulacje dzierzbowronów oraz skrzek papug były pierwszymi sygnałami jakim australijski świat witał się z moim układem słuchowym i zapewniam Was, że było to bardzo piękne powitanie. Zwłaszcza, że mogłem spać do woli i przeciągać się w łóżku przy wtórze tych odgłosów, a tymczasem moje gospodynie pracujące na farmie wstawały już o 4:30 rano. Niestety znam ten ból, bo i ja wielokrotnie zrywałem się z łóżka o tak wczesnej porze. W Stanach Zjednoczonych, gdzie mieszkałem dwa lata w Karolinie Północnej i w Australii takie wczesne wstawanie okazuje się dość trudne, bo na dworze jest po prostu ciemno, nawet latem, ponieważ słońce wschodzi znacznie później i dodatkowo wcześniej zachodzi w porównaniu do Polski. Długość dnia słonecznego jest więc mniejsza, ale cóż….nawet Australia nie może mieć wszystkiego.

See you next time !

Komentarze

Autor

Piotr Włódarczak

Piotr WłódarczakPiotr jest czynnym zawodowo zootechnikiem, który w miarę możliwości podróżuje po świecie. Ukończył Uniwersytet Przyrodniczy w Poznaniu, gdzie mieszka na stałe. Oprócz Stanów Zjednoczonych interesuje się Australią, jej przyrodą, rolnictwem, stylem życia i uwielbia przygodę. Więcej artykułów tego autora